piątek, 31 maja 2013

MOJE MIASTO SZCZECIN

Discovery jakiś czas temu wypuściło bardzo fajnie nakręcony dokument o polskich gangsterach. Były członek mafii z USA - Lou Ferrante- odwiedził pobliskie więzienia m.in. w Nowogardzie a także Pruszków no i przede wszystkim moje drugie miasto Szczecin. Jeśli nie wiedzieliście jeszcze, że mamy w Polsce wyśmienitą amfetaminę, mafię i grypserów w kryminale, to z pewnością warto obejrzeć. Ja się cieszę, że ktoś zwrócił uwagę mediów na Szczecin.

Jak to mówią, w każdej plotce jest choć odrobina prawdy, zapewne także w tych, że mamy tu w Szczecinie coś w rodzaju lokalnej mafii. Jeśli ktoś nie wierzy może się sam łatwo przekonać. Ot niech spróbuje prowadzić dobrze prosperującą restaurację. Wraz z sukcesem zapuka do drzwi ochrona :) Co ciekawe plotki mówią, że to wcale nie chodzi o to, że będziecie płacić haracz, ale np. zatrudnicie wybraną przez odwiedzających Was panów firmę ochroniarską (legalnie zarejestrowaną).

Ostatnio w okolicy mojego miasteczka, duża firma, która posiada mnóstwo stacji paliw na wschodniej granicy i coraz więcej na zachodniej, postanowiła wykupić grunt wraz ze stacją od lokalnego biznesmena. Po kupnie okazało się, że wykupili teren wraz z umową dzierżawy, co oznacza, że poprzedni właściciel ma prawo do korzystania ze stacji jeszcze chyba przez 2 lata. Firma złożyła pozew do sądu, ale się zniecierpliwiła. No więc pewnego dnia na stację podjeżdżają cysterny i kilkanaście kolesi z tzw. długą bronią - nie, nie gangsterzy - firma ochroniarska. Następuję przejęcie stacji przez właściciela terenu. Przejmowane są komputery, wypompowywane paliwo. Przyjeżdża policja i co? Biernie się przez kilka godzin przygląda. No bo firma wynajęta przez właściciela, na jego terenie... a poza tym nie oszukujmy się kto ma lepszą broń ;) Na szczęście sprawa zakończyła się pomyślnie dla dzierżawcy, który wytoczył (czy zamierza wytoczyć) właścicielowi sprawę o zniszczenia, bezprawne przejęcie itd.
Krążą też plotki, że bardzo dobrze idzie przy naszej granicy handel kradzionymi samochodami, niby 10 lat temu to było modne, ale tak jak leginsy i spodnie wpaski - moda lubi wracać.

Z tych wszystkich plotek (których połowy nawet nie wymieniłam) i na podstawie dokumentu przyszła mi na myśl jeszcze jednak kwestia. Ciekawe czy kupujący narkotyki zastanawiają się skąd pochodzi ich towar? Na co dzień bojkotujemy firmy, które prowadzą testy na zwierzętach, które wykorzystują dzieci do pracy, które wykorzystują lokalnych rolników. Natomiast czy istnieją świadomi konsumenci narkotyków?

środa, 23 stycznia 2013

ONCE (2006)

Reżyseria: John Carney
Scenariusz: John Carney
Produkcja: Irlandia 2006
Gatunek: melodramat
Główni aktorzy: Glen Hansard, Marketa Irglova

To jest film, który nie tylko odważnie określić mogę, jako piękny, ale też romantyczny (choć to słowo zostało dawno wyprane z większości pozytywnych znaczeń). Cudownie prosta fabuła: busker z Dublina napotyka podczas grania imigrantkę z Czech, która dostrzega jego talent i chce go lepiej poznać. Okazuje się, że obojgu nie jest w życiu lekko, każde z nich stara się jednak znaleźć miejsce na swoją pasję, choć nie może jej realizować zgodnie z marzeniami. Razem tworzą coś naprawdę niezwykłego, dzięki czemu ten film jest wyjątkowy.

Przed obejrzeniem go nie czytałam żadnych zapowiedzi, ani recenzji, więc podczas oglądania cały czas miałam ogromną nadzieję, że główne postaci, to nie zwykli aktorzy, ale prawdziwi muzycy (śpiew wyglądał na autentyczny, ale wydawało mi się to mało prawdopodobne). Niezwykle się ucieszyłam, kiedy okazało się, że Glen i Marketa naprawdę nagrali razem płytę i byli razem zupełnie poza-filmowo. Uważam, że wielkim sukcesem jest ich udział w tej produkcji. Hansard, typowy, rudawy Irlandczyk, ma niezwykle magnetyczną urodę, twarz w której doskonale maluje się wrażliwość, melancholia i okrywająca je pogoda ducha, w połączeniu ze skromnym ubraniem i ulicznym graniem, tworzą obraz romantyka, o którym marzą wszystkie kobiety (a przynajmniej te, które jak ja karmione były mitem bratniej duszy, romantycznej miłości i innymi krzywdzącymi ideami). Partnerująca mu Irglova gra osobę niezwykle skromną, a jednocześnie zadziorną i interesującą, której talent dopełnia ciepłą i świeżą urodę.
 Byłam zachwycona wieloma scenami tego filmu, jedną z moich ulubionych była zabawna rozmowa w autobusie, kiedy on opowiada o byłej dziewczynie, dla której i o której pisze swoje piosenki. Oczywiście najbardziej wzruszyły mnie wspólne wykonania, które są fenomenalne i w połączeniu z możliwością obserwacji ich fizjonomii podczas gry i śpiewu dały mi poczucie, że biorę udział w czymś naprawdę dobrym i pięknym. Soundtrack z tego filmu to zresztą najlepsza po nim pamiątka. Falling slowly, ale przede wszystkim When Your Mind's Made Up są  znakomitymi aranżacjami, które wbrew woli cisną łzy w oczy, nawet jak się je słyszy drugi czy trzeci raz. Jest też bardzo mocna scena, w której na wzgórzu z widokiem na morze on pyta: What's the Czech for: Do you love him? a ona odpowiada mu po czesku. Właściwie sceny w studiu też są genialne, czy scena z ojcem, który słucha nagranego dema. Wyprowadzenie i domknięcie filmu - zachwycające.

Polecam, bo to nie jest tania droga do wzruszenia, a głębokie, choć proste, bliskie zwykłemu człowiekowi, kino, wzbogacone urokliwymi dźwiękami.
Jeśli zaś chcielibyście sobie przypomnieć tę historię, warto posłuchać soundtracku:

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Safety Not Guaranteed (2012)

Reżyseria: Colin Trevorrow
Scenariusz: Derek Connolly
Kraj i rok: USA, 2012
Gatunek: melodramat
Główni aktorzy: Aubrey Plaza, Mark Duplass

Fabułę filmu rozpoczyna nietypowe ogłoszenie zamieszczone w gazecie:
WANTED Someone to go back in time with me. This is not a joke. You'll get paid after we get back. Must bring your own weapons. Safety not guaranteed. I have only done this once before.
i to chyba tyle, co chciałabym z niej zdradzić. Polecam zaś z uwagi na niezwykłą lekkość tej historii, nieco romantycznej, nieco zabawnej, która jest jednocześnie głęboką, a wręcz miażdżącą refleksją o ludzkiej tęsknocie. Nie mam tu na myśli łzawych sentymentów, ale poczucie, że może istnieć, jakiś lepszy świat. Myśl, która może być początkiem małych smutków bądź wielkich idei. Wciągnął mnie nie tylko scenariusz, ale i role pierwszoplanowe: świetnie odegrana niewinność, smutek, wrażliwość, w połączeniu z lekko naiwną twarzą głównego bohatera i magnetyczną urodą aktorki, stworzyły naprawdę interesujący klimat. Najprościej mówiąc jest to ciepła (choć czasem odrobinę gorzka), niebanalna opowieść o emocjach, zaufaniu, wierze w drugiego człowieka.

niedziela, 6 stycznia 2013

Michelle Williams

Michelle Ingrid Williams jest amerykańską aktorką, którą poznałam dzięki śledzonemu z pasją jeszcze chyba w podstawówce serialowi Dawson's Creek. Grała tam Jen Lindley - jedną z najciekawszych, choć początkowo drugoplanowych postaci, zbuntowaną aczkolwiek nad wiek dojrzałą i kobiecą nastolatkę, która pojawia się jako konkurencja, dla typowej girl next door w stylu tomboy (granej przez Katie Holmes). Zachwyciła mnie jej uroda, oraz znakomicie kreowana postać - obojętnie czy skakała w piżamie po fotelu słuchając tandetnego rocka, całowała się z estetycznie niemożliwym do zniesienia bohaterem tytułowym, tudzież wymiotowała bądź umierała na wadę serca - we wszystkich ujęciach przyciągała moją uwagę jak magnes. Nic więc dziwnego, że obsadzono ją w końcu w roli Marilyn, szkoda tylko, że swoim wdziękiem i talentem nie uratowała tej super nudnej produkcji. Słodką i niedojrzałą Michelle można powspominać w epizodach Prozac Nation (niestety dość słaby film o nastolatce popadającej w depresję), oraz kilku minutach bardzo przyjemnego Station Agent - niewyszukanej opowieści o akceptacji i zawiązywaniu się przyjaźni. Do roli w Incendiary sporo schudła i bardzo dobrze opanowała brytyjski akcent, szkoda tylko, że scenariusz to straszny gniot. Wydaje mi się, że aby docenić w pełni jej warsztat, ale przede wszystkim to, za co lubię ją najbardziej - zwyczajność i naturalność (bo nie jest to wielka aktorka pokroju Meryl Streep), warto zapoznać się z kilkoma filmami, w których brała udział w roli głównej. Zwykle były to produkcje o nieskomplikowanej, czasem wręcz minimalistycznej fabule, przede wszystkim skupiające się na jak najlepszym oddaniu emocji i zbliżeniu do świata odbiorcy. Nie jest to rodzaj filmów szczególnie przeze mnie lubianych, gdyż kino traktuję zwykle jako ucieczkę od rzeczywistości, a nie gabinet terapeutyczny. Niemniej dla możliwości obcowania z Michelle, postanowiłam zarzucić swoją niechęć i jestem z tej decyzji bardzo zadowolona.

Blue Valentine (2010)

Najprościej mówiąc jest to opowieść o rozpadającym się małżeństwie. O jego romantycznych początkach (on wierzy, że można trafić na tę jedyną osobę, ona jest zauroczona jego poczuciem humoru, beztroskim stylem bycia, miłym usposobieniem), o próbach radzenia sobie z  problemami, kłótniami o wszystko i nic, oraz chęci przywrócenia dawnych więzi. Williams gra kobietę spracowaną, zmęczoną nieustannym ponoszeniem odpowiedzialności i podejmowaniem decyzji, żyjącą u boku dużego chłopca, dla którego ważne jest szczęście i dobro rodziny, choć nie potrafi go uwzględnić w motywacji do planowania i samorozwoju. Od początku odczułam empatię do obu postaci, nie ma tu winnych, oboje są wrażliwymi, ciepłymi, dobrymi ludźmi, którzy coraz bardziej zamykają się w osobnych światach, przestają się słyszeć i komunikować poza "dialogami operacyjnymi". On, po tym, jak kilka lat wcześniej wykazał odwagę decydując się na ślub z kobietą noszącą cudze dziecko, z czasem popadł w bezradność (związaną z brakiem pracy i perspektyw) i towarzyszący jej alkohol. Ona, dusi wszystko w sobie, jest męczennicą, która odsuwając go od swojego ciała, odracza największą odpowiedzialność, jaką będzie musiała podjąć, decyzję o całkowitym rozpadzie małżeństwa. W tym filmie odnajdziemy Michelle radosną, pogodną, tą którą polubiłam za jej nastolatkową słodycz z wypisaną na twarzy inteligencją. Jest także dojrzała kobieta, z którą utożsami się chyba większość pracujących i wychowujących dzieci żon, ale tak naprawdę każdy widz, bo dużym atutem filmu jest oddanie napięć, uczuć, emocji, w sposób niezwykle wierny. Film przez to trochę męczy, a jak wiemy spora część widzów nie chodzi do kina po to by oglądać własne życie. Niemniej nawet jeśli nie potrzebujecie autodiagnozy, mogę go Wam polecić, ponieważ obie role zostały zagrane naprawdę dobrze... a niebanalne filmy o emocjach dają też coś w rodzaju catharsis. Jeśli zaś ktoś miałby ochotę na nieco lżejszą opowieść, polecam Like Crazy - również prosto o związkowych emocjach, z piękną muzyką i mniejszą ilością silnych napięć, no i już bez Michelle. Za to odradzam bezsensownie posklejaną z kilku dobrych pomysłów historyjkę Mammoth, w której Michelle również gra zmęczoną pracą matkę, a zarazem jedną z trzech głównych postaci, które muszą odnaleźć w swoim życiu priorytet, jakim jest rodzina. W tym przypadku lichy scenariusz zupełnie zmarnotrawił potencjał całkiem dobrych aktorów.

Wendy and Lucy (2008)

Ten film pokazuje, że Michelle nie jest aktorką jednowymiarową, choć bywa obsadzana w podobnych rolach. Punktem wyjścia jest niezmiernie prosta fabuła: dziewczyna bez perspektyw na dalsze życie, zabiera ukochaną suczkę Lucy i za ostatnie grosze wyrusza w kierunku Alaski, gdzie ponoć szukają ludzi do pracy; plany krzyżuje jej zepsuty samochód oraz niemożność odnalezienia zagubionego psa. Jak nietrudno się domyślić widząc plakat, najważniejsza jest tutaj silna więź z istotą pozaludzką, czyli jedna z tych relacji, którą niezwykle trudno mi zrozumieć (zwłaszcza, że najsilniejsze emocje łączą mnie z tymi, z którymi mogę długo i ciekawie rozmawiać). Scena, w której bohaterka obwiązuje różne punkty w mieście ostatnimi ubraniami, tak by Lu mogła ją znaleźć, lub moment, w którym okazuje jej empatię wymagającą całkowitego zarzucenia egoistycznej  perspektywy właściciela, były naprawdę wzruszające. Cieszę się również, że zamiast estetyki słodkiej blondynki, (którą w nieco ostrzejszej wersji możecie podziwiać jeszcze w filmie Deception), mamy wiecznie nieuczesaną, nieumalowaną, biednie ubraną, zdeterminowaną brunetkę, której samotność wypełnia silna więź z czworonogiem. Nie muszę chyba dodawać, że ten film mówi wiele o nadziei i samotności. No i nie jest męczący a spokojny i wyważony, zatem w jakieś wolne popołudnie warto do niego zajrzeć.

Take This Waltz (2011)

To ostatni film, który mogę szczerze polecić. Opowiada o rozdarciu między dwoma silnymi emocjami. Uczuciem opartym na wzajemnym zaufaniu, zrozumieniu, wieloletnim poznaniu i sentymentach oraz afekcie pełnym niepewności i wzajemnej fascynacji. Michelle gra Margot - ustatkowaną, przykładną żonę, zadowoloną ze swojego życia, która poznaje na wycieczce atrakcyjnego mężczyznę, jak się okazuje sąsiada z tej samej ulicy. Stopniowo zaczyna dostrzegać, że w jej życiu brakuje namiętności, choć jest czułość i mnóstwo radości każdego dnia. W końcu staje przed podjęciem decyzji, która może wszystko zmienić lub prowadzić do punktu wyjścia. Mamy więc kolejny raz do czynienia z niezwykle prostą fabułą, niemniej nie ma to znaczenia, kiedy film ma za zadanie opowiedzieć o miłości i związkach w sposób bliski kinowemu everymanowi.  Margot, to postać, której nie można nie lubić: lekko rudawa, z pyzatą buźką, ubrana w stylu retro-french, pogodna i ciepła, potrafi nasikać ze śmiechu do basenu, z drugiej strony być strasznie spięta, jakby nosiła na barkach cały świat. Podobnie jest z Danielem (Luke Kirby): uprzejmym, ciepłym, jednocześnie niezwykle intrygującym i seksownym sąsiadem, który wozi ludzi rikszą dorabiając w celu realizowania malarskiej pasji. No i jest jeszcze mąż, gotujący codziennie kurczaki, aby opracować najlepsze przepisy do książki kucharskiej. Najwyraźniej widzimy jednak problemy Margot, która zmaga się z instynktami swojego ciała, z emocjami. Zostało to cudownie pokazane podczas ujęć w wesołym miasteczku, które przypomniały mi od razu moją ukochaną scenę dyskotekową w Like Crazy. Inne podobieństwo to brak happy endu, za który oba filmy uwielbiam. Niemniej najważniejsze jest to, że oglądając je, czuję jakby snuły opowieść o ważnych momentach mojego życia, a skoro nie zawsze można znaleźć zrozumienie w drugim człowieku, miło je znaleźć w kinie.

wtorek, 25 grudnia 2012

WEGAŃSKI MAJONEZ DO TRADYCYJNEJ SAŁATKI

Tradycyjna sałatka warzywna, jest daniem, które jadam kilka razy do roku, niemniej bardzo ją lubię, zwłaszcza podaną tuż po przygotowaniu. W sklepach ze zdrową żywnością bez problemu można dostać dziś wegański majonez. Niemniej jeszcze łatwiej można dostać mleko sojowe, z którego majonez można łatwo przyrządzić.
Składniki: 
- 1/2 szkl. mleka sojowego
- 1 szkl. oleju
- 1/2 łyżki octu
- 1/2 łyżki musztardy (niezbyt ostrej)
- pieprz, sól czarna, czosnek granulowany
Przepis: 
Do wąskiego naczynia (np. dzbanka) wlewamy mleko, ocet, musztardę i dodajemy szczyptę pieprzu, sproszkowanego czosnku i czarnej soli, (ponieważ smakuje jak jajko idealnie podkreśli smak majonezu). Ubijamy blenderem (blendery mają zwykle szybsze obroty, dzięki czemu łatwiej uda nam się zrobić majonez przy użyciu tradycyjnego blendera, niż np. końcówek do mieszania ciasta, czy ubijania piany w tradycyjnym robocie) przez ok. 10 min, aż mleko się spieni. Następnie bardzo powoli dodajemy olej cały czas miksując przez następne 10-15 min. (ja dodaję łyżeczką od herbaty). Jeśli olej doda się szybko całość się zważy i otrzymamy płyn (olej pływający po mleku).
Po zakończeniu (otrzymaniu odpowiedniej konsystencji) można dowolnie doprawić, sporządzając np. sos czosnkowy, albo prosty miks dobry np. do parówek sojowych (majonez+ketchup+musztarda+czosnek+bazylia+oregano).

czwartek, 13 grudnia 2012

CZEKOLADOWE CIASTO OD PACI

Najpiękniejsze ciasto od Paci - wersja z całymi migdałami
Jednym z najlepszych prezentów, jakie kiedykolwiek dostałam było wyśmienite ciasto czekoladowe, które upiekła mi Pacia. Co więcej dostałam je więcej niż raz - w wersji bezcukrowej, cukrowej, z płatkami migdałów i całymi migdałami, w różnych wersjach estetycznych. To ciasto działa troszkę jak narkotyk, bo jest naprawdę przepyszne i co ważniejsze, zawsze wychodzi! Ci, którzy znają Pacię wiedzą, że nie musiałam jej długo prosić o przepis (i to nie tylko dlatego, że jest powszechnie dostępny w sieci), ale dlatego, że Paci niezwykłą przyjemność sprawia niesienie radości innym - brzmi to trochę archaicznie, ale tak to z nią właśnie jest. Postanowiłam więc pewnego dnia kontynuować tę tradycję i upiec ciasto dla najbliższych, oto odrobinkę zmodyfikowany przepis (przede wszystkim z podwójnej porcji, którą piekłam w podłużnej blaszce do chleba).

Składniki: 
- 4 małe banany;
- 2 i 2/3 szkl. mąki
- 1/2 szkl. kakao
- 1/2 szkl. cukru
- 2/3 szkl. oleju
- 2/3 szkl. mleka roślinnego
- 2 tabliczki gorzkiej czekolady
- 4 łyżeczki proszku do pieczenia
- szczypta soli
Na polewę: tabliczka czekolady, 4 łyżki mleka roślinnego, kilka kropel olejku rumowego (można też dodać do ciasta), płatki migdałów/orzechy do posypania

Przepis: 
1) Czekoladę należy rozpuścić i dodać do niej olej i cukier, a następnie po wymieszaniu mleko i zmielone na puree banany.
2) W misce przygotować suche składniki.
3) Połączyć suche składniki z mokrymi.
4) Blaszkę wyłożyć papierem do pieczenia. Piec ciasto w temp. 180 st. przez ok. 40 min.

Gdy wystygnie polewamy rozpuszczoną z mlekiem roślinnym czekoladą i posypujemy płatkami migdałowymi/ orzechami/ kolorową posypką - co kto lubi.

Oryginalna wersja: http://www.jadlonomia.com/2012/02/ekspresowe-weganskie-ciasto-czekoladowe.html

poniedziałek, 26 listopada 2012

KRADNĄC KONIE

Autor: Per Petterson
Tytuł:  Kradnąc konie
Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
Wydanie: Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2008

Dawno żadna książka nie zaskoczyła mnie tak pozytywnie. Swoim spokojem, łagodnością, dojrzałością i dystansem. Zabrała mnie do świata pełnego emocji i ciepła, które wyłaniają się z mroźnego, norweskiego klimatu. Dzięki świetnemu przekładowi, który doskonale oddaje oszczędny, acz z mistrzowską precyzją stosowany, język udało mi się nie tylko wczuć w świat dorastającego kilka lat po wojnie nastolatka, ale przede wszystkim ponad 60letniego emeryta, który postanawia zamieszkać samotnie (a właściwie z psem) w podupadającej wiejskiej chatce niedaleko jeziora.

"Przez całe życie tęskniłem za samotnością w takim miejscu jak to(...) nawet wtedy, na przykład w czyichś objęciach, gdy ktoś szeptał mi do ucha słowa, które bardzo pragnąłem usłyszeć, potrafiłem nagle zatęsknić  za miejscem, gdzie byłoby po prostu całkiem cicho. Mogłem o tym nie myśleć przez całe lata, lecz to nie oznacza, że nie tęskniłem."(s.11) - kiedy mówię o wczuciu w świat, mam na myśli pogłębiającą się z każdą stroną świadomość, że przedstawiony obraz jest mi niezwykle bliski, tak bliski, że po chwili staje się częścią moich teraźniejszych doznań i wspomnień. Wraz z bohaterem dotykam koni, głaszczę psa, siedzę w chatce grzejąc się przy piecyku, po tym jak złapał mnie ulewny deszcz, czuję zapach rzeki i lasu: "Zapach świeżo ściętego drzewa. Rozchodził się od drogi do rzeki, wypełniał powietrze, unosił się nad wodą i wdzierał wszędzie, oszałamiając mnie i powodując zawroty głowy. Byłem w samym środku. Pachniałem żywicą, pachniało nią moje ubranie i pachniały włosy, skóra pachniała żywicą, kiedy leżałaem w łożku i kiedy spałem w nocy. Zasypiałem z tym zapachem i budziłem się z nim, czułem go przez cały dzień. Byłem lasem."(s.93) Czytanie szybko zmienia się w silne poczucie więzi z opisywanym światem, sposobem patrzenia na niego. Mam wrażenie, że ta książka jest głęboko egzystencjalna, trochę jak Obcy Camusa, gdzie najwięcej dzieje się pod powierzchnią. Czasem wkrada się jakaś "złota myśl", jest ona jednak nienachalna, zwykle łagodnie wkomponowując się w snutą akurat opowieść.

"Słońce świeciło. Siedziałem na tylnej ławeczce z oczami zamkniętymi na światło i na znajomą twarz ojca, wiosłującego spokojnymi ruchami, i zastanawiałem się nad tym, jak to jest stracić życie tak wcześnie. Stracić życie, jak gdyby się trzymało w dłoni jajeczko i puściło je, a ono upadłoby na ziemię i się stłukło, i wiedziałem, że nie można wtedy poczuć absolutnie nic. Umarłeś to umarłeś. Ale co się czuje, jeśli w króciuteńkim ułamku sekundy tuż przed tym zrozumie się, że to już koniec? Była tam wąska szczelina, niczym ledwie uchylone drzwi, w którą starałem się wcisnąć, bo chciałem się tam dostać, z tej szczeliny sączyło się na moje powieki złociste światło słońca, i nagle się przez nią prześlizgnąłem, byłem tam z całą pewnością przez moment i wcale się nie wystraszyłem, tylko zasmuciłem i zdziwiłem panującą dookoła ciszą. Kiedy otworzyłem oczy, to uczucie we mnie pozostało.(...)czułem gdzieś w sobie jakąś maleńką drobinę, całkiem żółtą plamkę, i nie wiedziałem, czy kiedykolwiek zdołam się jej pozbyć." (s.69-70) Z dwójką rodziców po sześćdziesiątce, których zdrowie z każdym dniem okazuje się bardziej kruche, coraz częściej staram się przygotowywać do śmierci, choć wiem, że gdy przyjdzie do osób mi bliskich, każda wcześniej poświęcona jej myśl nie będzie miała znaczenia. Niemniej dobrze mi w świecie człowieka, który dokonując retrospekcji, rozmyślając nad możliwymi sposobami życia, próbuje ją oswajać. Najważniejsze jest jednak dla mnie jego przygotowanie do samotności, widoczne już w pełnej napięcia i poszukiwania zrozumienia relacji z ojcem. W więzi, którą rozpoczyna szczere pragnienie akceptacji: "Ponad ich ramionami widziałem jego spojrzenie, w pierwszej chwili zdezorientowane i  bezradne, które potem zaczęło szukać mojego wzroku, a ja jego. ostrożnie skinąłem głową. Odpowiedział mi tym samym i posłał mi lekki uśmiech przeznaczony tylko dla mnie, tajemniczy; zrozumiałem, że od tej chwili jest nas dwóch, że zawarliśmy pakt."(s.225) a kończy gorzkie rozczarowanie: "To było tak, jakby spadła kurtyna i zasłoniła wszystko, o czym kiedykolwiek wiedziałem. To było jak zaczynanie życia od nowa. Kolory były inne, zapachy były inne, wrażenia, jakie rzeczy wywoływały w głębi mnie, były inne. Nie była to jedynie różnica między gorącem a zimnem, między światłem a ciemnością, fioletem i szarością, tylko różnica w sposobie, w jaki odczuwałem strach i w jaki odczuwałem radość." (s.263) A także w stosunku do ludzi, u których nie ma potrzeby szukać zrozumienia:
"Ludzie lubią, kiedy coś im opowiadasz, w odpowiednich dawkach, oszczędnie, poufałym tonem, i wydaje im się, że cię znają, ale tak nie jest, owszem, wiedzą coś o tobie, bo poznają fakty, ale nie znają uczuć, żadnych twoich opinii, nie mają pojęcia, w jaki sposób to, co ci się przydarzyło, i to, na co się zdecydowałeś, uczyniło cię tym, kim jesteś. Wypełniają twoją opowieść własnymi uczuciami, opiniami i przypuszczeniami, komponują nowe życie, które ma bardzo mało wspólnego z twoim, a tym samym jesteś bezpieczny." (s.85) Ten cytat przypomniał mi zresztą pewne zjawisko z lokalnego sklepiku mojego małego miasteczka. Trafiam tam na różnych znajomych rodziców, sąsiadów, a nasze rozmowy wyglądają tak:
- No a Ty Ula, co robisz? Pracujesz?
- Nie, uczę się.
- Jeszcze? O boże, moja Ania/Zosia/Krysia już dawno studia skończyła, teraz to za mąż wyszła/ rodzi drugie dziecko/ kupiła mieszkanie/samochód.
- O, to gratuluję.
- A Tobie ile jeszcze zostało?
- No tak 2,3 lata.
- O jojojo joj.
Po czym dostaję litościwie-pocieszające życzenia. Uśmiecham się, cierpliwie przyjmuję wszystkie rady i odchodzę.

To w jaki sposób pisze Petterson jest niezwykle przyjemne. Wygłaszane słowa, poszukiwanie ciekawego ujęcia starego problemu, błyskotliwe uwagi... przestają tu mieć jakiekolwiek znaczenie. Ważne są dostrzeżone promyki słońca, kolor sukienki, gesty dotykające najgłębszych potrzeb człowieka. Można tu usłyszeć tętent koni i znaleźć przestrzeń dla swojej samotności.



 "...wiem, że mogę, że noszę w sobie tę zdolność do bycia sam i nie mam się czego bać."(s.193)