Michelle Ingrid Williams jest amerykańską aktorką, którą poznałam dzięki śledzonemu z pasją jeszcze chyba w podstawówce serialowi
Dawson's Creek. Grała tam Jen Lindley - jedną z najciekawszych, choć początkowo drugoplanowych postaci, zbuntowaną aczkolwiek nad wiek dojrzałą i kobiecą nastolatkę, która pojawia się jako konkurencja, dla typowej
girl next door w stylu tomboy (granej przez Katie Holmes). Zachwyciła mnie jej uroda, oraz znakomicie kreowana postać - obojętnie czy skakała w piżamie po fotelu słuchając tandetnego rocka, całowała się z estetycznie niemożliwym do zniesienia
bohaterem tytułowym, tudzież wymiotowała bądź umierała na wadę serca - we wszystkich ujęciach przyciągała moją uwagę jak magnes. Nic więc dziwnego, że obsadzono ją w końcu w roli
Marilyn, szkoda tylko, że swoim wdziękiem i talentem nie uratowała tej super nudnej produkcji. Słodką i niedojrzałą Michelle można powspominać w epizodach
Prozac Nation (niestety dość słaby film o nastolatce popadającej w depresję), oraz kilku minutach bardzo przyjemnego
Station Agent - niewyszukanej opowieści o akceptacji i zawiązywaniu się przyjaźni. Do roli w
Incendiary sporo schudła i bardzo dobrze opanowała brytyjski akcent, szkoda tylko, że scenariusz to straszny gniot. Wydaje mi się, że aby docenić w pełni jej warsztat, ale przede wszystkim to, za co lubię ją najbardziej - zwyczajność i naturalność (bo nie jest to wielka aktorka pokroju Meryl Streep), warto zapoznać się z kilkoma filmami, w których brała udział w roli głównej. Zwykle były to produkcje o nieskomplikowanej, czasem wręcz minimalistycznej fabule, przede wszystkim skupiające się na jak najlepszym oddaniu emocji i zbliżeniu do świata odbiorcy. Nie jest to rodzaj filmów szczególnie przeze mnie lubianych, gdyż kino traktuję zwykle jako ucieczkę od rzeczywistości, a nie gabinet terapeutyczny. Niemniej dla możliwości obcowania z Michelle, postanowiłam zarzucić swoją niechęć i jestem z tej decyzji bardzo zadowolona.
Blue Valentine (2010)
Najprościej mówiąc jest to opowieść o rozpadającym się małżeństwie. O jego romantycznych początkach (on wierzy, że można trafić na tę jedyną osobę, ona jest zauroczona jego poczuciem humoru, beztroskim stylem bycia, miłym usposobieniem), o próbach radzenia sobie z problemami, kłótniami o wszystko i nic, oraz chęci przywrócenia dawnych więzi. Williams gra kobietę spracowaną, zmęczoną nieustannym ponoszeniem odpowiedzialności i podejmowaniem decyzji, żyjącą u boku dużego chłopca, dla którego ważne jest szczęście i dobro rodziny, choć nie potrafi go uwzględnić w motywacji do planowania i samorozwoju. Od początku odczułam empatię do obu postaci, nie ma tu winnych, oboje są wrażliwymi, ciepłymi, dobrymi ludźmi, którzy coraz bardziej zamykają się w osobnych światach, przestają się słyszeć i komunikować poza "dialogami operacyjnymi". On, po tym, jak kilka lat wcześniej wykazał odwagę decydując się na ślub z kobietą noszącą cudze dziecko, z czasem popadł w bezradność (związaną z brakiem pracy i perspektyw) i towarzyszący jej alkohol. Ona, dusi wszystko w sobie, jest męczennicą, która odsuwając go od swojego ciała, odracza największą odpowiedzialność, jaką będzie musiała podjąć, decyzję o całkowitym rozpadzie małżeństwa. W tym filmie odnajdziemy Michelle radosną, pogodną, tą którą polubiłam za jej nastolatkową słodycz z wypisaną na twarzy inteligencją. Jest także dojrzała kobieta, z którą utożsami się chyba większość pracujących i wychowujących dzieci żon, ale tak naprawdę każdy widz, bo dużym atutem filmu jest oddanie napięć, uczuć, emocji, w sposób niezwykle wierny. Film przez to trochę męczy, a jak wiemy spora część widzów nie chodzi do kina po to by oglądać własne życie. Niemniej nawet jeśli nie potrzebujecie autodiagnozy, mogę go Wam polecić, ponieważ obie role zostały zagrane naprawdę dobrze... a niebanalne filmy o emocjach dają też coś w rodzaju catharsis. Jeśli zaś ktoś miałby ochotę na nieco lżejszą opowieść, polecam
Like Crazy - również prosto o związkowych emocjach, z piękną muzyką i mniejszą ilością silnych napięć, no i już bez Michelle. Za to odradzam bezsensownie posklejaną z kilku dobrych pomysłów historyjkę
Mammoth, w której Michelle również gra zmęczoną pracą matkę, a zarazem jedną z trzech głównych postaci, które muszą odnaleźć w swoim życiu priorytet, jakim jest rodzina. W tym przypadku lichy scenariusz zupełnie zmarnotrawił potencjał całkiem dobrych aktorów.
Wendy and Lucy (2008)
Ten film pokazuje, że Michelle nie jest aktorką jednowymiarową, choć bywa obsadzana w podobnych rolach. Punktem wyjścia jest niezmiernie prosta fabuła: dziewczyna bez perspektyw na dalsze życie, zabiera ukochaną suczkę Lucy i za ostatnie grosze wyrusza w kierunku Alaski, gdzie ponoć szukają ludzi do pracy; plany krzyżuje jej zepsuty samochód oraz niemożność odnalezienia zagubionego psa. Jak nietrudno się domyślić widząc plakat, najważniejsza jest tutaj silna więź z istotą pozaludzką, czyli jedna z tych relacji, którą niezwykle trudno mi zrozumieć (zwłaszcza, że najsilniejsze emocje łączą mnie z tymi, z którymi mogę długo i ciekawie rozmawiać). Scena, w której bohaterka obwiązuje różne punkty w
mieście ostatnimi ubraniami, tak by Lu mogła ją znaleźć, lub
moment, w którym okazuje jej empatię wymagającą całkowitego zarzucenia
egoistycznej perspektywy właściciela, były naprawdę wzruszające. Cieszę się również, że zamiast estetyki słodkiej blondynki, (którą w nieco ostrzejszej wersji możecie podziwiać jeszcze w filmie
Deception), mamy wiecznie nieuczesaną, nieumalowaną, biednie ubraną, zdeterminowaną brunetkę, której samotność wypełnia silna więź z czworonogiem. Nie muszę chyba dodawać, że ten film mówi wiele o nadziei i samotności. No i nie jest męczący a spokojny i wyważony, zatem w jakieś wolne popołudnie warto do niego zajrzeć.
Take This Waltz (2011)
To ostatni film, który mogę szczerze polecić. Opowiada o rozdarciu między dwoma silnymi emocjami. Uczuciem opartym na wzajemnym zaufaniu, zrozumieniu, wieloletnim poznaniu i sentymentach oraz afekcie pełnym niepewności i wzajemnej fascynacji. Michelle gra Margot - ustatkowaną, przykładną żonę, zadowoloną ze swojego życia, która poznaje na wycieczce atrakcyjnego mężczyznę, jak się okazuje sąsiada z tej samej ulicy. Stopniowo zaczyna dostrzegać, że w jej życiu brakuje namiętności, choć jest czułość i mnóstwo radości każdego dnia. W końcu staje przed podjęciem decyzji, która może wszystko zmienić lub prowadzić do punktu wyjścia. Mamy więc kolejny raz do czynienia z niezwykle prostą fabułą, niemniej nie ma to znaczenia, kiedy film ma za zadanie opowiedzieć o miłości i związkach w sposób bliski kinowemu everymanowi. Margot, to postać, której nie można nie lubić: lekko rudawa, z pyzatą buźką, ubrana w stylu retro-french, pogodna i ciepła, potrafi nasikać ze śmiechu do basenu, z drugiej strony być strasznie spięta, jakby nosiła na barkach cały świat. Podobnie jest z Danielem (Luke Kirby): uprzejmym, ciepłym, jednocześnie niezwykle intrygującym i seksownym sąsiadem, który wozi ludzi rikszą dorabiając w celu realizowania malarskiej pasji. No i jest jeszcze mąż, gotujący codziennie kurczaki, aby opracować najlepsze przepisy do książki kucharskiej. Najwyraźniej widzimy jednak problemy Margot, która zmaga się z instynktami swojego ciała, z emocjami. Zostało to cudownie pokazane podczas ujęć w wesołym miasteczku, które przypomniały mi od razu moją ukochaną scenę dyskotekową w
Like Crazy. Inne podobieństwo to brak happy endu, za który oba filmy uwielbiam. Niemniej najważniejsze jest to, że oglądając je, czuję jakby snuły opowieść o ważnych momentach mojego życia, a skoro nie zawsze można znaleźć zrozumienie w drugim człowieku, miło je znaleźć w kinie.