poniedziałek, 26 listopada 2012

DAR (02.08.1976 - 25.11.2012)

Dar urodził się jako numer 445 w laboratorium biomedycznym w Bazie Sił Powietrznych Holloman, w 1976 roku. Odstające uszy odziedziczył po mamie, która wykorzystywana była jako maszyna rozrodcza, produkująca szympansy potrzebne do badań; zaś pstrokatą buzię i siłę po tacie, jednym z największych szympansów przetrzymywanych w niewoli. Jako niemowlę trafił pod opiekę Gardnerów (którzy wpadli na pomysł przetrzymywania szympansów w niewoli, w celu uczenia ich języka migowego) i był przez nich wychowywany jak ludzkie, głuchonieme niemowlę. Uniknął tym samym kastracji i usunięcia przysadki mózgowej w pseudonaukowym eksperymencie. W 1981 roku, kiedy Gardnerowie stwierdzili, że nie są w stanie dłużej przebywać z rozbrykanym szympansem płci męskiej (oraz, że kończą im się fundusze na badania, więc po co im taki kłopot), trafił do Ellensburga, gdzie przebywał razem z Moją i Washoe (których już nie ma), oraz Loulisem i Tatu, którzy właśnie przeżywają żałobę po stracie przyjaciela, z którym spędzili ostatnie 31 lat.
Dar jako młodziak bardzo lubił wygłupy. Wykorzystywał swoją siłę po to by "brać zakładników" - grożąc, że ich ugryzie, jeśli opiekujący się nim studenci nie dadzą mu łakoci. Uwielbiał bawić się figurkami dinozaurów, do których gadał w języku migowym.  Jego najlepszym przyjacielem był Loulis, z którym uwielbiał bawić się w berka i w chowanego. Dwanaście lat czekał wraz z rodziną w Ellenesburgu na to by mieć dostęp do wybiegu na świeżym powietrzu. Uwielbiał wylegiwać się na hamaku, oraz przeglądać czasopisma. Często zakładał różnokolorowe skarpetki, uwielbiał też buty i kapelusze. Jednym z jego ulubionych dań był biały ryż, ale uwielbiał też napoje gazowane, czerwoną lukrecję i lody. Raczej nie bywał agresywny, a przyjaciele określają go jako osobę zrelaksowaną ,pogodną, dobrą z natury.

Loulis i Tatu wiedzą, że Dar umarł. Siedzą i patrzą się w ścianę, nie mają ochoty na zabawę... ja też nie. Dar był również drogim przyjacielem wielu ludzi, którzy bardzo go kochali i którym teraz z pewnością nie jest lekko. Jego historia, historia Washoe, Moji, Loulisa, Tatu są mi szczególnie bliskie, choć nigdy się nie spotkaliśmy. Kiedy ją poznałam zrozumiałam, że jako ludzie mamy ogromne zobowiązanie wobec wszystkich zwierząt, które cierpią z powodu naszej głupoty (pragnienia luksusu, wygody, przekonań nazywanych 'tradycją', lenistwa). Być może kiedyś ta świadomość zmieni się w poważne działanie na rzecz istot pozaludzkich...bo to byłaby najlepsza forma uczczenia pamięci Dara.
Aktualne informacje o rodzinie Dara: http://panbloglodytes.wordpress.com/









niedziela, 18 listopada 2012

JAK ZOSTAŁEM PISARZEM

Autor książki: Andrzej Stasiuk
Tytuł: Jak zostałem pisarzem (próba autobiografii intelektualnej) Wydanie: III, Czarne, Wołowiec 2011

Jeśli zdarza mi się w księgarni dostrzec dział BIOGRAFIE, omijam go szerokim łukiem z malującym się na twarzy wyrazem lekkiego obrzydzenia. Jest to reakcja niemal automatyczna, jak ta chwila kiedy w TV trafiasz na piosenkę disco polo, Świat według Kiepskich, czy obrady sejmu i od razu przerzucasz kanał. Mimo, że wiesz, iż piosenka może mówić o ważnych dla kogoś wartościach, w serialu znajdziesz wiele życiowych prawd, a słuchając wypowiedzi polityków można podnieść mniemanie o własnej inteligencji. No więc okładki z 30-letnimi celebrytkami dokonującymi na 200 stronach podsumowania swojego szalonego żywota, zapowiedzi historii zdradzanych żon polityków, bądź przećpanych i niekochanych przez nikogo muzyków, wyraźnie zniechęcają do gatunku, który przecież nie winien, że stał się jednym z najmodniejszych sposobów na dorobienie na spłatę kredytu za luksus 300m2. Stasiuk napotkany na szczęście został w dziale powieści a dodatkowo podwójnie polecony, więc podtytuł nie zdołał zniechęcić do czytania, zaś po lekturze Grochowa nie mogłam się doczekać kolejnego tekstu. Faktem jest, że prawie nigdy nie interesuję się biografiami pisarzy, kontekstem w jakim tworzyli, ludźmi, którzy mieli na nich wpływ, tym wszystkim, czym zanudzają poloniści zanim jeszcze człowiek zdąży sięgnąć po książkę. Mam to w nosie z prostego powodu, dobrze napisana książka mówi sama za siebie, nie trzeba się memłać w życiorysach, by styl nas zachwycił, fabuła pociągnęła do ostatniej strony, a treść współgrała, bądź silnie kontrastowała z naszą wrażliwością. No ale to podejście do literatury dość prostackie, które przekląłby każdy porządny intelektualista. Na szczęście takowi nie czytują mojego bloga :) [Przy czym chyba muszę dodać, że intelektualista to pewien rodzaj obelgi, który najlepiej można zrozumieć zasiadając w którejś z krakowskich kawiarni].

Wracając do Jak zostałem pisarzem muszę przyznać, że od pierwszych stron z książką (ba! autobiografią) się zaprzyjaźniłam, choć jej styl początkowo był lekko irytujący (bo ile można słuchać faceta spod budki z piwem). Tak mi to właśnie Stasiuk wybrzmiewał, jak w dialogu przywinnym, czy przywódczanym. Z drugiej strony jednak zbyt trzeźwy i zdystansowany, a przede wszystkim jakiś taki niemożebnie mądry, wzbudzający nostalgię za czasami, których nie mogłam znać. Ot chociażby: "Żyliśmy jak zwierzęta. W stadzie. Niektórzy wyglądali jak ostatni kretyni. Nikomu to nie przeszkadzało. Niektórzy byli głupsi niż drewniane pięć złotych. Nikt im złego słowa nie powiedział. Podejrzewam, że już nigdy tak nie będzie."(s.11) Kiedy czytałam w całkiem niezłym wywiadzie z nielubianym przeze mnie psychologiem o rodzaju osobowości charakterystycznej dla mego pokolenia zrobiło mi się szalenie smutno. Nie wiem tylko czy dlatego, że żyję w czasach, w których pojęcie dialogu, solidarności, bycia 'byle gdzie, byle razem' odchodzą w zapomnienie; czy dlatego, że żyję wśród takich ludzi, a w związku z tym należy się zastanowić, czy nie najwyższy czas stąd uciekać?
A może to kwestia wieku? "Zależało nam na wolności. Dlatego tyle spacerowaliśmy. Całe dnie i noce. I jeździliśmy. Całe miesiące. Dopóki nie zrobiło się naprawdę zimno. Ale nawet wtedy próbowaliśmy. Jak nie stopem, to pociągami bez biletów. Kwity przychodziły do domu. Tam bywaliśmy coraz rzadziej. Tak. Podróżowaliśmy jak jakieś przygłupy." (s.18) Głupio jednak będąc człowiekiem młodym tęsknić do czasów podróżowania na stopa, spania na peronie (byle dojechać gdzieś tańszą osobówką), siedzenia do świtu przy ognisku, czasów kiedy "Zajmowały nas idee, a nie przedmioty".(s.24) Po tych wszystkich wojnach, walce z komuną, nie pozostaje nic innego, jak cieszyć się z kawiarnianych pogaduszek, wspólnej przerwy na lunch, wyjścia do kina, zaproszenia na 3daniowy obiad, wysłuchania koncertu, tańców na dyskotece do rana. Co prawda portfel robi się coraz cieńszy, a po kilku miesiącach takich spotkań wiemy o naszym towarzyszu tyle ile wyczytaliśmy w porannych newsach na facebooku, narzekać jednak nie wypada.

Stasiukowa biografia jest o tyle ciekawa, że jest osobista zupełnie nie wprost. Nie ma tu nachalnej wrażliwości - ckliwości, nie ma nudnego rozbierania przeżyć na czynniki pierwsze. Nie ma taniochy. Zaś  jest spojrzenie uważnego obserwatora, zdystansowanego do własnych słabości i otaczających realiów. ("Dopiero teraz widzę, że moje życie składało się ze zdarzeń. Kiedyś zdawało mi się, że z myśli i uczuć." (s.39)). Tylko naprawdę dobry pisarz potrafi tak wnikliwie oglądać świat, mówiąc o nim w tak przystępnym języku.

Momentów i słów ukochanych przeze mnie jest tu tak wiele, że właściwie musiałabym przepisać co najmniej kilkanaście stron. Ot, chociażby te z zabawnymi komentarzami na temat filozofów i pisarzy: "Próbowałem czytać Marksa, ale mnie znudził. Kupiłem go, bo był bardzo gruby i bardzo tani. Kupiłem też Lenina, ale to był zupełny bełkot. Ani słowa o życiu." (s.23), jak mimochodem pojawiająca się wzmianka: "Camusa też uważaliśmy za przereklamowanego. Owszem, przystojny, ale jak to u Francuzów za grube książki na za cienkie tematy."(s.113-114) No i moja ulubiona historyjka o Kierkegaardzie, którą Stasiuk opowiada też na początku wywiadu:

Szczerze mówiąc zaskoczyły mnie koleje jego losów: szwendanie, picie, dezercja przed końcem służby wojskowej, stosunek do więzienia i konspiracji. Niby zalatuje tu żulerką, rodem z Bukowskiego, ale dystans z jakim jest opisywana jest tak duży, że oba światy - człowieka opisującego i opisywanego - nie zawsze kleją mi się w jedną całość. Zresztą nie tylko mi: "Zawsze podziwiałem rokendrolowców. Nigdy nie podziwiałem pisarzy. Zawsze chciałem być taki jak Iggy Pop, a nigdy nie chciałem być taki jak na przykład Ignacy Kraszewski albo Władysław Reymont. Gdzieś w moim życiu musiała zajść jakaś pomyłka. Wciąż jest we mnie rozdarcie. Do tej pory zazdroszczę Rafałowi Kwaśniewskiemu a kompletnie nie zazdroszczę Czesławowi Miłoszowi."(s.74) Czasem w tym swoim tumiwisizmie Stasiuk objawia się jak jakiś buddyjski mnich, albo stoicki mędrzec. Niby robi głupoty, ale jakby ciągle je obserwował jakimś trzecim okiem. Trafność jego dowcipnie wyrażanych sądów o rzeczywistości, aż boli.
Tu sobie chlapnie, że: "Utopia, jaka by nie była, prędzej czy później daje człowiekowi w dupę. Wystarczy ją zrealizować."(s.40) rozmyślając o anarchizmie czy pacyfistycznych ideach: "Pacyfizm, pacyfizmem, ale o tym, żeby nalutować zomowcom to każdy marzył."(s.85) idealnie puentując zastane realia: "Polacy jacy są, tacy są, ale jak przyjdzie do tego, że trzeba władzy wykręcić numer, to nie ma lepszych."(s.45) Z podobną dawką humoru pisze też zresztą o sobie, wspominając często niebanalne, a wręcz niezwykle trudne momenty. Szybko jednak łapiąc do nich dystans i poszukując ich źródła raczej w ogólnościach, niż po sartrowsku taplając się w indywiduum, co mi zresztą (jako fance psychologi społecznej) niezwykle odpowiada. Podobnie z nastawieniem do drugiego człowieka - szczerym, życzliwym, bez nachalnego poszukiwania zrozumienia u kogokolwiek - nastawieniem prawdziwego słuchacza bytującego jednocześnie w swoim osobnym świecie.

No i jest jedno zdanie, które przytulam w tej książce szczególnie, zwłaszcza, że wypowiedziane zostało w kontekście całkiem zabawnym:
"Patrzyłem sobie z góry na moje miasto i widziałem, że wyżej już nie zajdę. I wtedy właśnie pomyślałem, że może jednak wyjadę i zostanę w końcu tym pisarzem." (s.126)
Cieszę się, że dopiero teraz Pana Stasiuka spotykam, nie sądzę bym wcześniej (czasach liceum, kiedy to koledzy z miasta zaczytywali się nim,  gdy my śledziliśmy poszczególne linijki Przebudzenia de Mello) potrafiła go tak docenić. Po burzliwej miłości do Bukowskiego i nieco bardziej wyważonej do Konwickiego, miło napotkać taki Złoty Środek.






środa, 31 października 2012

GROCHÓW (rozważania przy okazji)

Autor książki: Andrzej Stasiuk
Tytuł: Grochów
Wydanie: Czarne, Wołowiec 2012
Sięgnęłam w końcu po Stasiuka, z każdą stroną czując dobitniej prawdziwość potocznego porzekadła, że: lepiej późno, niż wcale, (które podczas jednej z wycieczek przybrało wersję lepiej na ulicy, niż nigdzie - tuż po wielogodzinnym oczekiwaniu w deszczu, aż znajomy zjawi się z kluczami do mieszkania, podczas gdy ten spał sobie słodko w środku). Cztery opowiadania na zaledwie 100 str., za które zapłaciłam okrutne 31,50 zł okazały się nie tylko warte swojej ceny (jeśli w ogóle na miejscu jest tak konsumpcyjne podejście do obcowania z talentem), ale idealnie wpasowały się w "crustowy" klimat nadchodzących świąt.

Babka i duchy
"Niebawem umrą ostatnie babki, które na własne oczy oglądały świat duchów. Oglądały z wiarą i spokojem, oczywiście lękiem też. Żywa, istniejąca nadprzyrodzona rzeczywistość odejdzie wraz z nimi."(s.13) Pamiętam, że jako dzieci nieustannie dręczyliśmy się opowieściami o duchach, wymyślonymi, powtarzanymi po zasłyszeniu od starszych kolegów, ale nic nie mogło się równać z tymi opowiedzianymi przez dorosłych. Nie przyszło nam nawet do głowy kwestionowanie historii, które opowiadali z taką powagą. Zwłaszcza, że dotykały rzeczywistości, do której dostęp był naszym największy marzeniem (będąc jednocześnie największym koszmarem). Kiedy więc ciocia wspominała o wujku, który po śmierci położył się w łóżku obok niej, jak gdyby nigdy nic, wierzyłam jej szczerze. Wierzyłam do tego stopnia, że kiedy w dzień pogrzebu przyśniła mi się babcia, rozmawiałam z nią tak, jakby siedziała koło mnie, jakby to, co zachodzi nie działo się w mojej wyobraźni. Wierzyłam, że jej duch jest blisko, że to, co widziałam tego dnia w trumnie - umyte przez moją mamę ciało, z zapaloną obok przez starszą wnuczkę gromnicą -to już nie babcia, nic z tego, co nią było i będzie. Świat duchów odszedł jednak wraz z dzieciństwem pozostawiając po sobie złośliwe resztki: strach przed ciemnością i samotnym przebywaniem późnym wieczorem na cmentarzu. Ciekawe czy dziś dzieciaki dalej próbują wywoływać duchy na koloniach? Bo babuszek, dla których blade zjawy są chlebem powszednim już chyba nie spotkam.

Augustyn, Grochów

"Pięć, sześć, siedem spotkań w życiu. Zawsze potem jest za mało. Zawsze potem widać, że trzeba było częściej."(s.19) Kiedy ostatnio moja poczciwa maminka opowiadała mi o pogrzebie, na który "zjechała cała rodzina aż z Ukrainy" zbulwersowałam się: Jak to? Ta rodzina, która zmarłego nie widziała przez ostatnie 20 lat? Która nie odwiedzała go w szpitalu, nie była przy nim w momentach radości i niedoli? Ta rodzina?!
Kilka lat temu, gdy byłam na drugim może trzecim roku studiów, zmarł mój kolega z liceum. Kolega, który siedział za mną na fizyce i przez którego dostałam pierwszą (i ostatnią) w życiu uwagę za złe zachowanie. Postać to była niezwykła, ot taki kabaret w jednej osobie, mający na podorędziu cytaty z Misia, Seksmisji, modnego wówczas Chłopaki nie płaczą, czy Monty Pythona, oraz wyczucie sytuacji komicznych rodem z serialu Friends. Na pogrzeb jednak nie poszłam. Myślałam wtedy: po liceum nie zamieniliśmy przecież ani słowa... minęło kilka lat, kontakt całkowicie się urwał... tak jakbyśmy się nigdy nie znali. Ostatnie pożegnanie mieliśmy zatem za sobą, a skoro nie płakałam wtedy, nie bardzo rozumiałam, dlaczego miałabym to robić pochylając się nad prochami. W dążeniu do spójności postaw i poglądów zapomniałam, że można po prostu chcieć oddać komuś cześć, pokazać, że na jakimś etapie życia pojawienie się tej właśnie osoby miało dla nas znaczenie, nawet jeśli była jedynie radosnym tłem naszej codzienności.
 
"Myśl musi czegoś dotykać. Ja sam muszę nad czymś zapłakać. Nad czymś konkretnym, a nie tylko nad wspomnieniami. Człowiek, który żyje dłużej, powinien mieć szansę stanąć na ziemi, pod którą spoczywa ten, który umarł." (s.92) Nigdy nie przeżyłam śmierci osoby naprawdę bliskiej. Nigdy nie poznałam dziadków, babcie umarły jak miałam chyba 11 i 15 lat, dużo chorowały i tak naprawdę nie mogłam ich bytności w moim życiu docenić. Przyjaciele zaś pojawiają się i odchodzą... ale te odejścia to nawet nie namiastka śmierci, a przede wszystkim umierania. Kiedy myślę o swoim odejściu, chciałabym by było spokojne, niekłopotliwe, pewnie też bezbolesne... a najlepiej w dobrym towarzystwie :) Rzadko kiedy możemy mieć taki komfort, rzadko kiedy też w ogóle o umieraniu myślimy ["Przychodziło ci w ogóle przez myśl, że umrzesz? Albo że ja umrę? Że kiedyś będziemy patrzeć, jak nas zakopują albo wkładają do pieca? Że tylko to będziemy mogli dla siebie zrobić? Tylko patrzeć?" (s.83)]. Nie chciałabym jednak planować losu moich zwłok. Msza, pogrzeb, prochy... to wszystko jest przecież dla żywych. Życzyć sobie specjalnego losu własnych zwłok wydaje mi się komiczne. Choć przecież nie uważam bym była czymś więcej, niż ta materia odłączona od prądu. Niech jednak wezmą te zwłoki i święcą, palą, zakopują, rozsypują, jedzą... a jak dobrze pójdzie rozdadzą świeżynkę na narządy. Mnie już nie będzie.

"Tak mówiłem w kółko, żeby go rozerwać albo rozbawić. Ale najbardziej po to, by nie dać mu dojść do głosu, ponieważ jestem tchórzem." (s.65) Kiedy u mojego taty stwierdzono nowotwór mózgu dobitnie zrozumiałam kolejne porzekadło błąkające się czasem w maturalnych wypracowaniach: memento mori. Kiedy nie było wiadomo, co tak właściwie nas czeka (piszę nas, ponieważ wtedy jak nigdy poczuliśmy, że jesteśmy rodziną): śmierć, kalectwo, tygodnie, miesiące lata... zrozumiałam, że w ogóle o tej nieszczęsnej kostusze zapomniałam (mimo, że przesłuchałam przecież tyle crustowych kawałków, o tym jak to zgnilizna, konająca ziemia kolejno nas pochłaniają :)). No więc kiedy tak nie było wiadomo i trzeba było brać pod uwagę wszystkie możliwe scenariusze... zagadywałam. A to co na studiach, w domu, o znajomych, o szpitalnym jedzeniu... w którymś momencie jednak mnie dopadło ... i zaczęłam słuchać. Słuchać o tym, że potrzebny jest czas: by zrobić prysznic, naprawić pralkę, że musimy mnie nauczyć zmieniać opony na zimowe i parkować do ciasnego garażu. Czas na spotkania, z rodzeństwem, sąsiadami. No i że gdyby przyszły najgorsze chwile, to "broń boże" żadnego księdza! :)
Czasem sobie myślę, że by kogoś naprawdę usłyszeć, potrzeba wiele odwagi...
No ale wszystko zakończyło się szczęśliwie, tylko we mnie coś się zmieniło. Z kostuchą postanowiłam się zaprzyjaźnić... tak, by już nigdy mnie nie zaskoczyła, a "Grochów" - książka- jest teraz taką przytulanką, która w pięknej formie i bliskiej treści zostanie z nami.

Suka
"Bo przecież uczestnicząc w śmierci innych ludzi, w śmierci bliskich, sami trochę umieramy, sami stajemy się trochę bardziej śmiertelni."(s.37) Nigdy nie udało mi się zaprzyjaźnić z żadnym zwierzęciem. Kupowane przez rodziców chomiki szybko z powodu lekkiego podgryzania zaczynały mnie przerażać, bałam się też żółwia oraz więzionych przez lata rybek. Dotknięcie psa, kota, było od zawsze abstrakcją i chyba przez większość dzieciństwa nie miało miejsca. Pies zresztą był figurą nieprzyjemną: wrzeszczący na wsi uwiązany na łańcuchu, albo przyjmujący formę modnego w latach 90tych, sfrustrowanego blokowego jamnika. Kuzyni z bloku na przeciw od początku męczyli jakieś stwory: myszy, szczury, chomiki, papużki, fretki, rybki, żabki, jaszczurki. Był nawet zabłąkany zając zwrócony po wyleczeniu naturze i paru innych lokatorów, których dziś nie pamiętam. Odejście "moich" zwierząt nie było nigdy niczym szczególnym, żółw został pochowany w ogródku bez większych emocji. Chomiki zaś znikały w niewyjaśnionych okolicznościach. Rybki tak szybko się rozmnażały, że same się zjadały, aż z zaniedbania padły wszystkie. Wracały co prawda do mnie w cyklicznych snach co pół roku przez kilka lat by wypominać mi zaniedbanie, ale nie zdarzyło mi się nad ich losem zapłakać. Nie wiem zatem co to przyjaźń ze zwierzęciem innym niż człowiek i właściwie nigdy nie starałam się zrozumieć, jak głębokie może to być uczucie. Jest tekst, który cudownie opowiada o tej relacjami międzygatunkowej, jednak to, co pisze Stasiuk w kontekście umierania zaopiekowanej przez niego suki, jest dla mnie szczególne:
"Tak jakby razem z jej życiem stygły we mnie dobre uczucia dla niej. Jest w tym jakieś niezależne od woli okrucieństwo. Pochylam się i głaszczę. To, co kiedyś było odruchem, staje się świadomą czynnością."(s.35) Pamiętam bardzo dobrze, jak mama opowiadała mi o umieraniu babci. O tym jak jej własne dzieci miały ogromny problem by się nią wtedy zająć, odwiedzając jedynie jakby z grzeczności. Trochę tak, jakby to umierające coś nie było już ich matką... ale czymś właśnie, odrażającym, śmierdzącym może, a na pewno obcym. Myślę jednak, że się bali. Bali, że stracą oddech, że może coś w nich pęknie... że nie będą mogli być tacy sami. A może przeceniam śmierć? Za drzwiami dzieciaki bawią się w Halloween, kpiąc z niej w najlepsze. Ja nie potrafiłabym chyba jednak urządzić fiesty na cześć zmarłego.
Pisze Stasiuk, że "Los powoli odchodzi w przeszłość."(s.40) W kwestii zwierząt pozaludzkich już dawno nauczyliśmy się podejmować decyzje kiedy i jak odejdą... nie dziwi  więc, że chcemy zacząć decydować o sobie. Może więc niedługo nasze odejścia będą jedynie cichym odłączeniem wtyczki. Nie wyobrażam sobie jednak, by moi bliscy byli wtedy sami... dlatego pewnie będę bardzo ostrożna, zanim pokocham jakieś zwierzę, bo ile razy można w życiu umierać?
PARYSKIE KATAKUMBY


piątek, 14 września 2012

FILOZOFIA W DEPRESJI

Autor książki: Albert Sowa
Tytuł: Filozofia w Depresji
Wydanie:My Book, Szczecin 2004

Ta książka kończy się tam, gdzie moja historia się zaczyna. W 2004 po powrocie z pierwszej w życiu pracy zagranicznej trafiłam na I-wszy rok filozofii. Powitały mnie nowe korytarze, w świeżo oddanym do użytku budynku...nie te, które zauroczyły podczas pierwszego w życiu kontaktu z uniwersytetem, stresującej rozmowy kwalifikacyjnej... nie te, które pomogły podjąć decyzję, jak pokierować własnym życiem. Było to zatem spotkanie chłodne i w takiej relacji pozostajemy do dziś.

Filozofia w Depresji to swego rodzaju "urban legend". Odkąd pamiętam wiele się o niej mówiło... o tym, że odważna, że na faktach, że trzeba to koniecznie przeczytać... No więc nie czytałam. Trochę z przekory i z myślą, że "jaki jest koń każdy widzi" i jeśli coś jest na rzeczy z tym zeszytem zadrukowanym plotkami, to sama się o tym szybko przekonam.

Z czasem to urban-legend gdzieś się rozmyło... całkiem w końcu znikając i dopadło mnie po kilku ładnych latach, podczas których z Depresją się zaznajamiałam, zżyłam, nienawidząc i kochając ją szczerze, nieustannie marząc by się z niej wydostać, a jednocześnie znaleźć tu kawałek swojego miejsca na ziemi. A może tak jak autor: Szukam centrum miasta. Szukam klucza do tego wielkiego domu, jakim jest Depresja. Czuję, że stoję na zewnątrz nie mogąc wejść do środka i rozgościć się... szukałam.

Depresja...
...to miejsce, które odnaleźć możecie wszędzie, które przytrafić się może każdemu. Warto tam zagościć choćby na chwilę, nie tylko by się przekonać, że co Was nie zabije to i wzmocni, ale że smak niedoli może być nawet słodkawy. Zacznijmy jednak od końca, czyli powodu, dla którego właściwie Depresja.. się tu znalazła.
No więc jest to książka napisana dobrze, ba! bardzo dobrze... porządnym językiem, zwięźle, z humorem, pełna dystansu, autoironii, no i często mniej lub bardziej gorzkiej prawdy o świecie. Tyle chyba powinno wystarczyć tytułem reklamy.

Książę Przecław...
...kolejna legenda, której źródła nie dane mi było dotknąć. Pomyślałby kto "filozof z krwi i kości", ale czy da się tę postać w ogóle jakoś streścić.
Ot chociażby jego podejście dydaktyczne: ... mądry student poradzi sobie sam,a głupiemu i tak nic nie pomoże(...) nauczyciel filozofii, który nie potrafi powiedzieć w piętnaście minut tego, co ma do powiedzenia, nie może być dobrym nauczycielem. Dawno temu spotkałam kilku poddanych, którzy chyba filozofię mieli podobną, nie wiem tylko, czy z przydziału dostali osobowość, która pozwalałaby na nią przymykać oko. Książę to jednak postać nader ciekawa, trochę taki Bukowski, może bardziej spokojny i intelektualnie sprytny. Na pewno jednak dzielący przynajmniej dwie jego miłości... jedną nazwać można dziś śmiało Świnią na sośnie druga, jak mniemam, utuliła go do wiecznego snu.
O Księciu jednak pisać  za wiele nie mogę... lepiej byście sami mu się przyjrzeli, być może pożałujecie, żeście go nie spotkali, a być może, ucieszycie się, że nigdy nie poznacie... To też trochę jak z Bukowskim :)

O filozofii słów kilka...
Jest taki dialog, który szczególnie mnie urzekł i którego nie mogę nie zacytować:
- Filozofia, przynajmniej taka, jaką dotychczas uprawialiśmy, nie ma żadnej przyszłości. Nie ma co oszukiwać siebie i studentów. Trzeba z nią skończyć?
- Jaka filozofia?
- W wydaniu klasycznym. Filozofia, jako próba zrozumienia sensu świata. A ja jestem przekonany, że świat nie ma żadnego sensu. Więc trzeba skończyć z filozofią. Żeby nie popaść w absurd.
- Zakładałeś Instytut w dojrzałym wieku. Nie jako dwudziestolatek, który zdąży zmienić jeszcze dziesięć razy poglądy, zanim dojrzeje. Wiedziałeś co robisz.
- Wiedziałem. Do Depresji przyjechałem, bo dali mi mieszkanie. W zamian założyłem Instytut Filozofii. To moje dziecko i zamierzam je zabrać do grobu. (...)
No więc może i zabrał, gdyż moja droga przez/ku/na przekór/do filozofii prowadziła już tylko przez paradygmat analityczny. Tak w Depresji zresztą chyba było i za czasów Księcia... duch Nietzschego, Platona, Abelarda.. których poznałam w licealnych lekturach, nie unosił się nad szeregami ławek. Z drugiej strony zaś nauka skupiona wokół mocno abstrakcyjnych rozważań językowych nie zachęcała do bliższego poznania.  Pierwsze kroki więc spacerem się kończyły we mgle i nawet Wierny Tomasz, który porzuciwszy uprzednio czeluście swego przytułku, próbował drogę wytaczać jasną i gwieździstą, nie mógł przywrócić wiary w to, że Depresja ma jakieś centrum, do którego warto dążyć.

I o filozofowaniu...
- ...Po cóż oglądać się na Wchód czy Zachód, jeśli my sami w Polsce znaleźliśmy niepowtarzalną ścieżkę. Jestem za ideą Solidarności. dziś już rzadko obceną. To nie przeszkadza w indywidualnym rozwoju jednostek, wedle talentu każdego.
(...)
-... Solidarność jest tylko tam, gdzie ludzie wierzą w organiczną koncepcję społeczności. Jedno ciało. Nie można wymyślić mocniejszych więzi międzyludzkich. Nie można mówić o solidarności w społeczeństwie, które kształtuje jednostki autystyczne. Bez drzwi i okien na innych i na świat. (...) Dlaczego my w Instytucie Filozofii nie moglibyśmy tworzyć jednego ciała i jednej duszy? Nie jesteśmy firmą nastawiona na mnożenie pieniądza, ale ośrodkiem, z którego powinien promieniować pewien model kultury...
Tęskno mi do tej wiary w drugiego człowieka, w to, że można coś razem, wspólnie, zgodnie, do celu. Dawno temu trzeba było z tego otrzeźwieć...poważnym ludziom nie przystoi wierzyć i jakkolwiek z agnostycyzmem w sprawach religijnych, bądź ogólnie przyjętym sceptycyzmem w sprawach wszelakich, łatwo się pogodzić... tak z utratą wiary w wspólność idzie nie najlepiej. W końcu, jako szympans ciągnie mnie do spędzania dni na iskaniu, turlaniu, choć w jego bardziej "wyrafinowanym" tudzież po prostu człowieczym wydaniu. Ot choćby jakaś debatka, której istotą nie byłaby chęć zmiażdżenia przeciwnika, a taka bardziej przyjemna, majeutyczna metoda. Dialog, a nie dwa zderzające się monologi.

O czym to było?
Początkowo odbierałam Filozofię w Depresji, jako kontrowersyjną opowieść o świecie mniej mi znanym i mniej lubianym również. Wszelkie związane z nią legendy, niech jednak pozostaną w przeszłości, warto zaś zajrzeć do tego, co mówi ona o teraźniejszości, zupełnie przecież z nią niezwiązanej. No właśnie czy mówi i czy niezwiązanej? Może jest jakimś powszechnym wyrazem filozoficznej nostalgii do lepszego świata? A może to zwyczajna próba odegrania się na kolegach? Jeśli nawet, to z pewnością próba w najlepszym guście, bez pomyj, zaś z duża dawką dystansu i zaskakująco pozytywnej energii...w obliczu konającego ciała Księcia przytulonego do gnijących zwłok Królowej Mądrości.







środa, 5 września 2012

KRYZYSOWA CZEKOLADA Z ORZECHAMI

Zainspirowana poczynaniami mojego kolegi w Kryzysowej Książce Kucharskiej (na której niestety, nie zawsze jest wegańsko) postanowiłam podzielić się z Wami bardzo wysublimowanym i trudnym przepisem:) 

Składniki: czekolada gorzka (obojętnie jaka, byle tania), orzechy laskowe (darmowe)

Sposób przygotowania: Idziemy na działkę, albo do lasu i zrywamy orzechy laskowe (teraz jest dobry czas na to, są młode i pyszne). Rozłupujemy i obieramy z cienkiej brązowej skórki. Następnie w miseczce, postawionej na garnku z wrzącą wodą, rozpuszczamy czekoladę. Wysypujemy orzechy do dowolnej formy, zalewamy czekoladą, wstawiamy do lodówki. Jak stężeje mamy: czekoladę z orzechami w cenie czekolady bez orzechów! Czyli smacznie i kryzysowo! Enjoy ;)



niedziela, 2 września 2012

LIKE CRAZY (2011)

Reżyseria: Drake Doremus
Scenariusz: Drake Doremus, Ben York Jones
Kraj i rok: USA, 2011
Gatunek: melodramat
Główni aktorzy: Felicity Jones, Anton Yelchin

Trudno ten film opisać spojrzeniem chłodnego i oczywiście lekko wrednego krytyka. Nie wiem, czy komukolwiek się spodoba, czy jest po prostu jednym z wielu nudnych filmów o uczuciach skierowanych do kobiet. Nie chcę jednak się tłumaczyć z tego, jak bardzo mi się spodobał.
Film ma niezwykle prostą fabułę, dotyczy ona każdego związku, zakochania, rozstania, jakie przeżyliście, przeżyjecie... bez względu na to, czy spotkały Was podobne okoliczności. Opowiada o nich przez emocje wyrażane w dźwiękach, gestach, mimice bohaterów. Nie przeszkadza w nim zatem skrótowość, przeskakiwanie okresów czasu... bo chodzi o kwintesencję, którą jest pokazanie tego, o czym na co dzień być może wstydzilibyśmy się mówić. Bo miłość, zakochanie, rozstania...im człowiek starszy tym bardziej wstydliwe. Przyznać się przed sobą, przed światem, że są w stanie nas pochłonąć tak proste, choć wzniosłe emocje... niebanalnie o nich opowiedzieć, współodczuwać z tymi, którzy je przeżywają, z wiekiem jest coraz trudniej.
Polubiłam ten film, za aktorów, za cudowną rolę Felicity Jones, ale także Antona Yelchina. Ich twarze są takie swojskie, naturalne, zwyczajne. Każde z nich przedstawia bliską sercu wrażliwość... nie wiem tylko na ile bliską kinowemu evrymanowi. Ja te twarze uwielbiam, malujące się na nich troski, uśmiechy, lęki, niepewności. Spojrzenia...tembr głosu... podkreślone cudownym wybrzmieniem fortepianowych dźwięków.
Jeśli kiedykolwiek chciałabym opowiedzieć o takich emocjach (a wątpię bym chciała): emocjach tęsknoty, emocjach porozumienia, emocjach rozejścia się życiorysów i ponownego ich splatania... nie wiem, czy potrafiłabym to zrobić lepiej, niż przekazał to w prosty (być może dla wielu banalny) sposób ten film. Nie tylko w historii głównych bohaterów...

Polecam Like Crazy, dlatego że mówi coś o chwilach... o wrażliwości... które być może znacie, które przeżywacie, przeżywaliście, lub chcielibyście przeżyć.
Tworzące jego oprawę utwory skomoponowane przez Dustin'a O'Hallorana są niesamowicie przyjemne.
Chociażby We Move Lightly:

 Zresztą na youtubie znajdziecie wszystkie utwory ze ścieżki dźwiękowej. Ten, który jest mi bliski z uwagi na sceny w filmie obrazujące pewien stan umysłu nie jest autorstwa O'Hallorana, ale świetnie się wkomponowuje w estetykę filmu.

niedziela, 26 sierpnia 2012

BIEGANIE - PRÓBY

Słyszałam nie raz od znajomych, że biegali, biegają, umówili się na bieganie. Na babskich portalach ciągle rozpisują się o tym, jak tylko dzięki bieganiu można naprawdę zrzucić wagę. Do tego przyjaciel coś tam wspominał o półmaratonach, jakie to niby cudowne uczucie, ale wiadomo, o takim gadaniu to tylko człowiek myśli  "co za świr" (bo kto normalny z własnej woli biegnie 20 km). No ale przyszedł dzień, że ja i moje ciało przestaliśmy się zupełnie rozumieć. Mózg hasał z książki na książkę, z ekranu na papier a reszta w jakimś półmroku sennym zapadała się w sobie. W końcu dopadła mnie stara prawda,  która każdą babę w końcu dopada, czyli duże lustro w przytulnym, acz obcym mieszkaniu, a że w tym jakoś czasie pojawił się też na VeganWorkout artykuł o bieganiu, no to cóż mówię... spróbować nie zaszkodzi.

Bieganie dzień 1.
Po pierwszym bieganiu na FB wariata-półmaratończyka, który ów link do artykułu zamieścił napisałam:
"W sumie w niczym mi ten tekst nie pomógł. Poszłam pobiegać i co... po 50m zadyszka..no ale maszeruję, żeby znów zacząć, zaczynam biegnę.. znów zadyszka dodatkowo coś zaczyna lekko kłóć w biodrze.. no to idę..znów biegnę i dupa znów zadyszka. Minęło całe dłużące się w nieskończoność 10 min. a ja mam ochotę skoczyć z mostu... więc myślę sobie, dobra olać ten interes, nie każdy musi do cholery biegać. Wracam, głowa mnie boli, uszy mnie bolą... nawet nie mam siły nienawidzić tego całego biegania.
I co niby ma mnie zmotywować, by znów tego próbować? Ani to przyjemne, ani radosne.. Na siłowni przynajmniej jest przystojny trener przed którym jakoś tak głupio się obijać, a tu co: dróżka, alejka, drzewka.... że niby dla siebie? (...) Naprawdę nie wiem skąd wziąć motywację by to okropne doświadczenie chcieć powtórzyć... to całe darmowe bieganie, to jakaś bzdura... ja myślę, że to wymyślili jacyś sadomasochiści."

No, ale następnego dnia budzę się i o rety, ja mam ciało, czuję lekkie mrowienie w nogach, rękach... przyjemne. Nie zakwasy żadne, ale takie poczucie ciała, które wykonało jakąś pracę. Myślę sobie... no dobra, coś może ten cały cyrk jest wart, ale jak tu się nie załamać na starcie, skoro przebiegnięcie w szkole 300 m  to było wyzwanie nie do pokonania. No mówią niby, że muzyka, ale  to pewnie bajki jakieś,  siadłam jednak i ułożyłam playlistę.
--- dzień przerwy---
Bieganie dzień 2.
No dobra, jest trochę wody, komórka z braku zegarka, chusteczki (bo alergia) i mp3.
Zaczynamy od nieśmiertelnej piosenki zagrzewającej do walki, zgodnie z poradą "Nagraj kilka piosenek, których się wstydzisz...":


Eminema starczyło na jakieś 150m, ale nie pozostało nic innego, po tych wielkich przygotowaniach, jak maszerować i podejmować kolejne próby. W myśl idei: wytrzymam 30 min. na dworze próbując biegać. Pomogła troszkę wizualizacja figury Yolandi i chillout Paula Kalkbrennera. No ale oczywiście nie na tyle by móc biec bez przerw chociażby 5 min., 500m... to dalej w marzeniach ściętej głowy. Jako, że poszło lepiej niż razem poprzednim powstała iskierka nadziei: może te gadania wariatów od biegania mówiąc coś o rzeczywistości. Być może jest taki świat możliwy, w którym ja będę biegać.
--- dzień przerwy: pływanie---
Bieganie dzień 3.
No i przyszedł kryzys, niby miało już być tylko lepiej, ale jak człowiek w dniu przerwy wypływa się jak głupi w zimnej jeziorowej wodzie, no to wraca biedny do dnia pierwszo-drugiego i człapie w kółko. Już nawet motywujące piosenki nie udźwigną zmęczonego ciała. Przynajmniej jakaś wymówka jest, czemu tak słabo idzie, więc znów iskierka nadziei.
--- dzień przerwy---
Fragment mojej alejki do biegania :)
Bieganie dzień 4, 5...
Próby biegania przypadły mi do gustu dopiero jak udało mi się przebiec całą alejkę (raptem 300-400m). Przekonałam się, że tym razem nie chodzi już o zadyszkę, ale o ciało, które jest jakieś takie ciężkie, jakby oderwane. Głowa biegnie, w niej mózg podrygujący do kolejnej piosenki, do której wstyd się przyznać (nawet nie wiedziałam, że ma taki podrygująco-tyłkowy teledysk), ale nogi nie nadążają, stawy rzężą.. a serce się rwie.. już by biegło po polach, łąkach, lasach.

Nadal próbuję. Ot biegnę 350 metrów robię 40 sekund przerwy i znów 350 m i 40 s i znów 350.. aż w końcu udało mi się i pobiec 700. Myślałam, że to już koniec, ale radość nie pozwoliła odpoczywać i jeszcze z 2 razy po 350m. I tak jakoś te moje próby wyglądają.

Wielu pomyśli - o czym ona w ogóle gada i to jeszcze na blogu, toż co to za problem przebiec 700m. Eh mądrale, może i nie problem, ale nie dla takiego książko-laptopo-serialo-uzależnieńca jak ja. Toż na w-fie piątki miałam z gimnastyki, a przebiec nie mogłam całe życie nawet jednego okrążenia. Nauczyciele zamiast motywować mawiali: no tak, dobrze się uczy, to nie musi biegać; rodzice: na jaki Ty dziecko SKS chcesz się zapisać, w domu siedź, ucz się, a nie głupoty wymyślasz.
Fitness, siłownia, pływanie... są niczym w porównaniu do biegania, które jest prawdziwym wyzwaniem.
Czy się nie poddam?
Póki co mam swoją muzykę i support system, który w moich próbach odgrywa najważniejszą rolę.

[Teledysk ironiczny, ja się skupiam na słowach]