niedziela, 18 listopada 2012

JAK ZOSTAŁEM PISARZEM

Autor książki: Andrzej Stasiuk
Tytuł: Jak zostałem pisarzem (próba autobiografii intelektualnej) Wydanie: III, Czarne, Wołowiec 2011

Jeśli zdarza mi się w księgarni dostrzec dział BIOGRAFIE, omijam go szerokim łukiem z malującym się na twarzy wyrazem lekkiego obrzydzenia. Jest to reakcja niemal automatyczna, jak ta chwila kiedy w TV trafiasz na piosenkę disco polo, Świat według Kiepskich, czy obrady sejmu i od razu przerzucasz kanał. Mimo, że wiesz, iż piosenka może mówić o ważnych dla kogoś wartościach, w serialu znajdziesz wiele życiowych prawd, a słuchając wypowiedzi polityków można podnieść mniemanie o własnej inteligencji. No więc okładki z 30-letnimi celebrytkami dokonującymi na 200 stronach podsumowania swojego szalonego żywota, zapowiedzi historii zdradzanych żon polityków, bądź przećpanych i niekochanych przez nikogo muzyków, wyraźnie zniechęcają do gatunku, który przecież nie winien, że stał się jednym z najmodniejszych sposobów na dorobienie na spłatę kredytu za luksus 300m2. Stasiuk napotkany na szczęście został w dziale powieści a dodatkowo podwójnie polecony, więc podtytuł nie zdołał zniechęcić do czytania, zaś po lekturze Grochowa nie mogłam się doczekać kolejnego tekstu. Faktem jest, że prawie nigdy nie interesuję się biografiami pisarzy, kontekstem w jakim tworzyli, ludźmi, którzy mieli na nich wpływ, tym wszystkim, czym zanudzają poloniści zanim jeszcze człowiek zdąży sięgnąć po książkę. Mam to w nosie z prostego powodu, dobrze napisana książka mówi sama za siebie, nie trzeba się memłać w życiorysach, by styl nas zachwycił, fabuła pociągnęła do ostatniej strony, a treść współgrała, bądź silnie kontrastowała z naszą wrażliwością. No ale to podejście do literatury dość prostackie, które przekląłby każdy porządny intelektualista. Na szczęście takowi nie czytują mojego bloga :) [Przy czym chyba muszę dodać, że intelektualista to pewien rodzaj obelgi, który najlepiej można zrozumieć zasiadając w którejś z krakowskich kawiarni].

Wracając do Jak zostałem pisarzem muszę przyznać, że od pierwszych stron z książką (ba! autobiografią) się zaprzyjaźniłam, choć jej styl początkowo był lekko irytujący (bo ile można słuchać faceta spod budki z piwem). Tak mi to właśnie Stasiuk wybrzmiewał, jak w dialogu przywinnym, czy przywódczanym. Z drugiej strony jednak zbyt trzeźwy i zdystansowany, a przede wszystkim jakiś taki niemożebnie mądry, wzbudzający nostalgię za czasami, których nie mogłam znać. Ot chociażby: "Żyliśmy jak zwierzęta. W stadzie. Niektórzy wyglądali jak ostatni kretyni. Nikomu to nie przeszkadzało. Niektórzy byli głupsi niż drewniane pięć złotych. Nikt im złego słowa nie powiedział. Podejrzewam, że już nigdy tak nie będzie."(s.11) Kiedy czytałam w całkiem niezłym wywiadzie z nielubianym przeze mnie psychologiem o rodzaju osobowości charakterystycznej dla mego pokolenia zrobiło mi się szalenie smutno. Nie wiem tylko czy dlatego, że żyję w czasach, w których pojęcie dialogu, solidarności, bycia 'byle gdzie, byle razem' odchodzą w zapomnienie; czy dlatego, że żyję wśród takich ludzi, a w związku z tym należy się zastanowić, czy nie najwyższy czas stąd uciekać?
A może to kwestia wieku? "Zależało nam na wolności. Dlatego tyle spacerowaliśmy. Całe dnie i noce. I jeździliśmy. Całe miesiące. Dopóki nie zrobiło się naprawdę zimno. Ale nawet wtedy próbowaliśmy. Jak nie stopem, to pociągami bez biletów. Kwity przychodziły do domu. Tam bywaliśmy coraz rzadziej. Tak. Podróżowaliśmy jak jakieś przygłupy." (s.18) Głupio jednak będąc człowiekiem młodym tęsknić do czasów podróżowania na stopa, spania na peronie (byle dojechać gdzieś tańszą osobówką), siedzenia do świtu przy ognisku, czasów kiedy "Zajmowały nas idee, a nie przedmioty".(s.24) Po tych wszystkich wojnach, walce z komuną, nie pozostaje nic innego, jak cieszyć się z kawiarnianych pogaduszek, wspólnej przerwy na lunch, wyjścia do kina, zaproszenia na 3daniowy obiad, wysłuchania koncertu, tańców na dyskotece do rana. Co prawda portfel robi się coraz cieńszy, a po kilku miesiącach takich spotkań wiemy o naszym towarzyszu tyle ile wyczytaliśmy w porannych newsach na facebooku, narzekać jednak nie wypada.

Stasiukowa biografia jest o tyle ciekawa, że jest osobista zupełnie nie wprost. Nie ma tu nachalnej wrażliwości - ckliwości, nie ma nudnego rozbierania przeżyć na czynniki pierwsze. Nie ma taniochy. Zaś  jest spojrzenie uważnego obserwatora, zdystansowanego do własnych słabości i otaczających realiów. ("Dopiero teraz widzę, że moje życie składało się ze zdarzeń. Kiedyś zdawało mi się, że z myśli i uczuć." (s.39)). Tylko naprawdę dobry pisarz potrafi tak wnikliwie oglądać świat, mówiąc o nim w tak przystępnym języku.

Momentów i słów ukochanych przeze mnie jest tu tak wiele, że właściwie musiałabym przepisać co najmniej kilkanaście stron. Ot, chociażby te z zabawnymi komentarzami na temat filozofów i pisarzy: "Próbowałem czytać Marksa, ale mnie znudził. Kupiłem go, bo był bardzo gruby i bardzo tani. Kupiłem też Lenina, ale to był zupełny bełkot. Ani słowa o życiu." (s.23), jak mimochodem pojawiająca się wzmianka: "Camusa też uważaliśmy za przereklamowanego. Owszem, przystojny, ale jak to u Francuzów za grube książki na za cienkie tematy."(s.113-114) No i moja ulubiona historyjka o Kierkegaardzie, którą Stasiuk opowiada też na początku wywiadu:

Szczerze mówiąc zaskoczyły mnie koleje jego losów: szwendanie, picie, dezercja przed końcem służby wojskowej, stosunek do więzienia i konspiracji. Niby zalatuje tu żulerką, rodem z Bukowskiego, ale dystans z jakim jest opisywana jest tak duży, że oba światy - człowieka opisującego i opisywanego - nie zawsze kleją mi się w jedną całość. Zresztą nie tylko mi: "Zawsze podziwiałem rokendrolowców. Nigdy nie podziwiałem pisarzy. Zawsze chciałem być taki jak Iggy Pop, a nigdy nie chciałem być taki jak na przykład Ignacy Kraszewski albo Władysław Reymont. Gdzieś w moim życiu musiała zajść jakaś pomyłka. Wciąż jest we mnie rozdarcie. Do tej pory zazdroszczę Rafałowi Kwaśniewskiemu a kompletnie nie zazdroszczę Czesławowi Miłoszowi."(s.74) Czasem w tym swoim tumiwisizmie Stasiuk objawia się jak jakiś buddyjski mnich, albo stoicki mędrzec. Niby robi głupoty, ale jakby ciągle je obserwował jakimś trzecim okiem. Trafność jego dowcipnie wyrażanych sądów o rzeczywistości, aż boli.
Tu sobie chlapnie, że: "Utopia, jaka by nie była, prędzej czy później daje człowiekowi w dupę. Wystarczy ją zrealizować."(s.40) rozmyślając o anarchizmie czy pacyfistycznych ideach: "Pacyfizm, pacyfizmem, ale o tym, żeby nalutować zomowcom to każdy marzył."(s.85) idealnie puentując zastane realia: "Polacy jacy są, tacy są, ale jak przyjdzie do tego, że trzeba władzy wykręcić numer, to nie ma lepszych."(s.45) Z podobną dawką humoru pisze też zresztą o sobie, wspominając często niebanalne, a wręcz niezwykle trudne momenty. Szybko jednak łapiąc do nich dystans i poszukując ich źródła raczej w ogólnościach, niż po sartrowsku taplając się w indywiduum, co mi zresztą (jako fance psychologi społecznej) niezwykle odpowiada. Podobnie z nastawieniem do drugiego człowieka - szczerym, życzliwym, bez nachalnego poszukiwania zrozumienia u kogokolwiek - nastawieniem prawdziwego słuchacza bytującego jednocześnie w swoim osobnym świecie.

No i jest jedno zdanie, które przytulam w tej książce szczególnie, zwłaszcza, że wypowiedziane zostało w kontekście całkiem zabawnym:
"Patrzyłem sobie z góry na moje miasto i widziałem, że wyżej już nie zajdę. I wtedy właśnie pomyślałem, że może jednak wyjadę i zostanę w końcu tym pisarzem." (s.126)
Cieszę się, że dopiero teraz Pana Stasiuka spotykam, nie sądzę bym wcześniej (czasach liceum, kiedy to koledzy z miasta zaczytywali się nim,  gdy my śledziliśmy poszczególne linijki Przebudzenia de Mello) potrafiła go tak docenić. Po burzliwej miłości do Bukowskiego i nieco bardziej wyważonej do Konwickiego, miło napotkać taki Złoty Środek.






1 komentarz: