środa, 31 października 2012

GROCHÓW (rozważania przy okazji)

Autor książki: Andrzej Stasiuk
Tytuł: Grochów
Wydanie: Czarne, Wołowiec 2012
Sięgnęłam w końcu po Stasiuka, z każdą stroną czując dobitniej prawdziwość potocznego porzekadła, że: lepiej późno, niż wcale, (które podczas jednej z wycieczek przybrało wersję lepiej na ulicy, niż nigdzie - tuż po wielogodzinnym oczekiwaniu w deszczu, aż znajomy zjawi się z kluczami do mieszkania, podczas gdy ten spał sobie słodko w środku). Cztery opowiadania na zaledwie 100 str., za które zapłaciłam okrutne 31,50 zł okazały się nie tylko warte swojej ceny (jeśli w ogóle na miejscu jest tak konsumpcyjne podejście do obcowania z talentem), ale idealnie wpasowały się w "crustowy" klimat nadchodzących świąt.

Babka i duchy
"Niebawem umrą ostatnie babki, które na własne oczy oglądały świat duchów. Oglądały z wiarą i spokojem, oczywiście lękiem też. Żywa, istniejąca nadprzyrodzona rzeczywistość odejdzie wraz z nimi."(s.13) Pamiętam, że jako dzieci nieustannie dręczyliśmy się opowieściami o duchach, wymyślonymi, powtarzanymi po zasłyszeniu od starszych kolegów, ale nic nie mogło się równać z tymi opowiedzianymi przez dorosłych. Nie przyszło nam nawet do głowy kwestionowanie historii, które opowiadali z taką powagą. Zwłaszcza, że dotykały rzeczywistości, do której dostęp był naszym największy marzeniem (będąc jednocześnie największym koszmarem). Kiedy więc ciocia wspominała o wujku, który po śmierci położył się w łóżku obok niej, jak gdyby nigdy nic, wierzyłam jej szczerze. Wierzyłam do tego stopnia, że kiedy w dzień pogrzebu przyśniła mi się babcia, rozmawiałam z nią tak, jakby siedziała koło mnie, jakby to, co zachodzi nie działo się w mojej wyobraźni. Wierzyłam, że jej duch jest blisko, że to, co widziałam tego dnia w trumnie - umyte przez moją mamę ciało, z zapaloną obok przez starszą wnuczkę gromnicą -to już nie babcia, nic z tego, co nią było i będzie. Świat duchów odszedł jednak wraz z dzieciństwem pozostawiając po sobie złośliwe resztki: strach przed ciemnością i samotnym przebywaniem późnym wieczorem na cmentarzu. Ciekawe czy dziś dzieciaki dalej próbują wywoływać duchy na koloniach? Bo babuszek, dla których blade zjawy są chlebem powszednim już chyba nie spotkam.

Augustyn, Grochów

"Pięć, sześć, siedem spotkań w życiu. Zawsze potem jest za mało. Zawsze potem widać, że trzeba było częściej."(s.19) Kiedy ostatnio moja poczciwa maminka opowiadała mi o pogrzebie, na który "zjechała cała rodzina aż z Ukrainy" zbulwersowałam się: Jak to? Ta rodzina, która zmarłego nie widziała przez ostatnie 20 lat? Która nie odwiedzała go w szpitalu, nie była przy nim w momentach radości i niedoli? Ta rodzina?!
Kilka lat temu, gdy byłam na drugim może trzecim roku studiów, zmarł mój kolega z liceum. Kolega, który siedział za mną na fizyce i przez którego dostałam pierwszą (i ostatnią) w życiu uwagę za złe zachowanie. Postać to była niezwykła, ot taki kabaret w jednej osobie, mający na podorędziu cytaty z Misia, Seksmisji, modnego wówczas Chłopaki nie płaczą, czy Monty Pythona, oraz wyczucie sytuacji komicznych rodem z serialu Friends. Na pogrzeb jednak nie poszłam. Myślałam wtedy: po liceum nie zamieniliśmy przecież ani słowa... minęło kilka lat, kontakt całkowicie się urwał... tak jakbyśmy się nigdy nie znali. Ostatnie pożegnanie mieliśmy zatem za sobą, a skoro nie płakałam wtedy, nie bardzo rozumiałam, dlaczego miałabym to robić pochylając się nad prochami. W dążeniu do spójności postaw i poglądów zapomniałam, że można po prostu chcieć oddać komuś cześć, pokazać, że na jakimś etapie życia pojawienie się tej właśnie osoby miało dla nas znaczenie, nawet jeśli była jedynie radosnym tłem naszej codzienności.
 
"Myśl musi czegoś dotykać. Ja sam muszę nad czymś zapłakać. Nad czymś konkretnym, a nie tylko nad wspomnieniami. Człowiek, który żyje dłużej, powinien mieć szansę stanąć na ziemi, pod którą spoczywa ten, który umarł." (s.92) Nigdy nie przeżyłam śmierci osoby naprawdę bliskiej. Nigdy nie poznałam dziadków, babcie umarły jak miałam chyba 11 i 15 lat, dużo chorowały i tak naprawdę nie mogłam ich bytności w moim życiu docenić. Przyjaciele zaś pojawiają się i odchodzą... ale te odejścia to nawet nie namiastka śmierci, a przede wszystkim umierania. Kiedy myślę o swoim odejściu, chciałabym by było spokojne, niekłopotliwe, pewnie też bezbolesne... a najlepiej w dobrym towarzystwie :) Rzadko kiedy możemy mieć taki komfort, rzadko kiedy też w ogóle o umieraniu myślimy ["Przychodziło ci w ogóle przez myśl, że umrzesz? Albo że ja umrę? Że kiedyś będziemy patrzeć, jak nas zakopują albo wkładają do pieca? Że tylko to będziemy mogli dla siebie zrobić? Tylko patrzeć?" (s.83)]. Nie chciałabym jednak planować losu moich zwłok. Msza, pogrzeb, prochy... to wszystko jest przecież dla żywych. Życzyć sobie specjalnego losu własnych zwłok wydaje mi się komiczne. Choć przecież nie uważam bym była czymś więcej, niż ta materia odłączona od prądu. Niech jednak wezmą te zwłoki i święcą, palą, zakopują, rozsypują, jedzą... a jak dobrze pójdzie rozdadzą świeżynkę na narządy. Mnie już nie będzie.

"Tak mówiłem w kółko, żeby go rozerwać albo rozbawić. Ale najbardziej po to, by nie dać mu dojść do głosu, ponieważ jestem tchórzem." (s.65) Kiedy u mojego taty stwierdzono nowotwór mózgu dobitnie zrozumiałam kolejne porzekadło błąkające się czasem w maturalnych wypracowaniach: memento mori. Kiedy nie było wiadomo, co tak właściwie nas czeka (piszę nas, ponieważ wtedy jak nigdy poczuliśmy, że jesteśmy rodziną): śmierć, kalectwo, tygodnie, miesiące lata... zrozumiałam, że w ogóle o tej nieszczęsnej kostusze zapomniałam (mimo, że przesłuchałam przecież tyle crustowych kawałków, o tym jak to zgnilizna, konająca ziemia kolejno nas pochłaniają :)). No więc kiedy tak nie było wiadomo i trzeba było brać pod uwagę wszystkie możliwe scenariusze... zagadywałam. A to co na studiach, w domu, o znajomych, o szpitalnym jedzeniu... w którymś momencie jednak mnie dopadło ... i zaczęłam słuchać. Słuchać o tym, że potrzebny jest czas: by zrobić prysznic, naprawić pralkę, że musimy mnie nauczyć zmieniać opony na zimowe i parkować do ciasnego garażu. Czas na spotkania, z rodzeństwem, sąsiadami. No i że gdyby przyszły najgorsze chwile, to "broń boże" żadnego księdza! :)
Czasem sobie myślę, że by kogoś naprawdę usłyszeć, potrzeba wiele odwagi...
No ale wszystko zakończyło się szczęśliwie, tylko we mnie coś się zmieniło. Z kostuchą postanowiłam się zaprzyjaźnić... tak, by już nigdy mnie nie zaskoczyła, a "Grochów" - książka- jest teraz taką przytulanką, która w pięknej formie i bliskiej treści zostanie z nami.

Suka
"Bo przecież uczestnicząc w śmierci innych ludzi, w śmierci bliskich, sami trochę umieramy, sami stajemy się trochę bardziej śmiertelni."(s.37) Nigdy nie udało mi się zaprzyjaźnić z żadnym zwierzęciem. Kupowane przez rodziców chomiki szybko z powodu lekkiego podgryzania zaczynały mnie przerażać, bałam się też żółwia oraz więzionych przez lata rybek. Dotknięcie psa, kota, było od zawsze abstrakcją i chyba przez większość dzieciństwa nie miało miejsca. Pies zresztą był figurą nieprzyjemną: wrzeszczący na wsi uwiązany na łańcuchu, albo przyjmujący formę modnego w latach 90tych, sfrustrowanego blokowego jamnika. Kuzyni z bloku na przeciw od początku męczyli jakieś stwory: myszy, szczury, chomiki, papużki, fretki, rybki, żabki, jaszczurki. Był nawet zabłąkany zając zwrócony po wyleczeniu naturze i paru innych lokatorów, których dziś nie pamiętam. Odejście "moich" zwierząt nie było nigdy niczym szczególnym, żółw został pochowany w ogródku bez większych emocji. Chomiki zaś znikały w niewyjaśnionych okolicznościach. Rybki tak szybko się rozmnażały, że same się zjadały, aż z zaniedbania padły wszystkie. Wracały co prawda do mnie w cyklicznych snach co pół roku przez kilka lat by wypominać mi zaniedbanie, ale nie zdarzyło mi się nad ich losem zapłakać. Nie wiem zatem co to przyjaźń ze zwierzęciem innym niż człowiek i właściwie nigdy nie starałam się zrozumieć, jak głębokie może to być uczucie. Jest tekst, który cudownie opowiada o tej relacjami międzygatunkowej, jednak to, co pisze Stasiuk w kontekście umierania zaopiekowanej przez niego suki, jest dla mnie szczególne:
"Tak jakby razem z jej życiem stygły we mnie dobre uczucia dla niej. Jest w tym jakieś niezależne od woli okrucieństwo. Pochylam się i głaszczę. To, co kiedyś było odruchem, staje się świadomą czynnością."(s.35) Pamiętam bardzo dobrze, jak mama opowiadała mi o umieraniu babci. O tym jak jej własne dzieci miały ogromny problem by się nią wtedy zająć, odwiedzając jedynie jakby z grzeczności. Trochę tak, jakby to umierające coś nie było już ich matką... ale czymś właśnie, odrażającym, śmierdzącym może, a na pewno obcym. Myślę jednak, że się bali. Bali, że stracą oddech, że może coś w nich pęknie... że nie będą mogli być tacy sami. A może przeceniam śmierć? Za drzwiami dzieciaki bawią się w Halloween, kpiąc z niej w najlepsze. Ja nie potrafiłabym chyba jednak urządzić fiesty na cześć zmarłego.
Pisze Stasiuk, że "Los powoli odchodzi w przeszłość."(s.40) W kwestii zwierząt pozaludzkich już dawno nauczyliśmy się podejmować decyzje kiedy i jak odejdą... nie dziwi  więc, że chcemy zacząć decydować o sobie. Może więc niedługo nasze odejścia będą jedynie cichym odłączeniem wtyczki. Nie wyobrażam sobie jednak, by moi bliscy byli wtedy sami... dlatego pewnie będę bardzo ostrożna, zanim pokocham jakieś zwierzę, bo ile razy można w życiu umierać?
PARYSKIE KATAKUMBY


4 komentarze:

  1. "ile razy można w życiu umierać?"

    odpowiem banałem, ale tak właśnie myślę: umierać można w życiu tyle razy, ile razy można się rodzić na nowo np. w kolejnych przyjaźniach wszechzwierzęcych.

    [wiem, wiem, brzmi jak z książek Cohelo... (o; ]

    OdpowiedzUsuń
  2. Stasiuk to tylko pretekst. Poruszające.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cała Ula jest w tym tekście. No prawie cała. :)

    He he, pamiętam jak pierwszy raz wspominałem Ci o Stasiuku i mówiłaś wtedy że to takie klimaty ludzi mojego pokolenia. To nie Ty się starzejesz, to świat się robi młodszy. ;)

    Skojarzyła mi się taka piosenka:

    "Readying to bury your father and your mother,
    What did you think when you lost another?
    I used to wonder why did you bother,
    Distanced from one, blind to the other?"

    http://www.youtube.com/watch?v=lJt3EVwdP7o

    A tutaj cały tekst.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, nie znam zbyt dobrze angielskiego, ale na zasadzie szybkiego fonetyczno-rytmicznego skojarzenia wydało mi się, że czytam tekst "Dog Days Are Over" Florence & The Machine:

      Run fast for your mother, fast for your father
      Run for your children, for your sisters and brothers
      Leave all your love and your longing behind
      You can't carry it with you if you want to survive


      Zabawne. :)

      Usuń