Są takie książki, popularne i cenione, które jakimś dziwnym sposobem omijały nas (tudzież my je omijaliśmy) tak szerokim łukiem, że nawet wstyd się przyznać, iż się ich nie czytało. No ale przecież wiecie, jak jest, a to nie ma w spisie lektur szkolnych (nawet tych nadobowiązkowych;)), a to nie ma w bibliotece, a to jak masz pożyczyć od kolegi, to zapominasz wziąć ze sobą przy pożegnaniu. No i pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, trafiasz na to rozsławione dzieło, element wtrąceń i porównań czynionych w programach wieczornych i telewizji śniadaniowej, ten wyrzut sumienia (źródło wkurzającego do granic: No co Ty, nie czytałaś tego?). No więc przeczytałam! I oto garstka mojej refleksji.
Są takie dzieła, które się nie starzeją.
Po Equilibrium, Gattace, oraz mniej wyrafinowanych katastroficznych wypocinach Hollywoodu, czytanie Nowego Wspaniałego Świata, opowieści o hodowli dzieci z butli, warunkowanych do wykonywania określonych zadań, po to by z uśmiechem skonać, nie robi wielkiego wrażenia (byłoby całkiem fajnie móc, coś takiego przeczytać w 1932r.) Niemniej dla osób, które na co dzień wyobraźnię trzymają w ryzach wyznaczonych zadań i doczesności, być może będzie to ciekawostka. Niestety, odnoszę wrażenie, że troszkę za późno się za tę lekturę zabrałam, może gdybym przeczytała ją pod koniec podstawówki. Dziś po prostu trąci myszką.
Nie każdy czytelnik to idiota.
Powieść jest krótka, wartka, wciągająca, ale też denerwująca. Od początku czuje się, że opisywaną rzeczywistość należy oceniać negatywnie. Autor nawet nie sili się w pokazywaniu jej licznych zalet. Są one wymieniane, ale od pierwszych stron czujemy ciążące nad wszystkim widmo, perspektywę sokratejską pośród krzątających się głupców. No a im dalej, tym gorzej, aż do kulminacyjnego momentu, w którym autor łaskawie objaśnia nam na czym polega wyższość rzeczywistości jaką znamy, nad tą stworzoną sztucznie w celu zapewnienia: stabilności, ładu, harmonii. Na szczęście są zalety, które to zdenerwowanie pozwalają opanować.
Nie każdy czytelnik to idiota.
Powieść jest krótka, wartka, wciągająca, ale też denerwująca. Od początku czuje się, że opisywaną rzeczywistość należy oceniać negatywnie. Autor nawet nie sili się w pokazywaniu jej licznych zalet. Są one wymieniane, ale od pierwszych stron czujemy ciążące nad wszystkim widmo, perspektywę sokratejską pośród krzątających się głupców. No a im dalej, tym gorzej, aż do kulminacyjnego momentu, w którym autor łaskawie objaśnia nam na czym polega wyższość rzeczywistości jaką znamy, nad tą stworzoną sztucznie w celu zapewnienia: stabilności, ładu, harmonii. Na szczęście są zalety, które to zdenerwowanie pozwalają opanować.
Nie ma to jak poczucie humoru.
" <<Czyliż nie ma litości w niebiosach,
Co by wejrzała w otchłań mego bólu?
O droga matko, nie odpychaj mnie!
Opóźnij ślub o miesiąc, tydzień choć;
A jeśli nie, to ściel mi małżeńskie łoże
W mrocznym grobowcu, gdzie Tybalt spoczywa... >>
Helmholtz wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem.
Matka i ojciec (zabawna nieprzyzwoitość) zmuszają córkę, żeby sobie wzięła chłopca, którego ona nie chce! A ta idiotka nie mówi, że ma innego (w danej chwili przynajmniej), którego woli! (...) najwyższym wysiłkiem powstrzymywał napór swej wesołości, jednakże wzmianka o <<drogiej matce>> (wypowiedziana pełną bólu intonacją Dzikusa) i o martwym ciele Tybalta, najwyraźniej nie skremowanym i trwoniącym fosfor w jakimś mrocznym grobowcu, to już było dlań za wiele."
Toż to nie trzeba żyć w Brave New World, by zupełnie nie kumać Shakespeare'a ;), ale tak sobie myślę, że byłoby cudownie móc żyć na Ziemi za kilka wieków. Pryskać śmiechem na tą przestarzałą technologię blogowania, będąc przyzwyczajonym do czuciofilmów. Brzydzić się starych grubych ludzi, będąc do końca swoich dni sprawnym i pięknym. Nie rozumieć fenomenu rodzenia dzieci powodującego bóle i rozrywanie skóry. Latać sobie superhelikopterkiem do rezerwatu dzikich, którzy wierzą w Boga, żyją w monogamii i się pocą.
A czemu nie wspaniały?
O powieści mówi się, że to antyutopia, więc nie wiem, czy będę mogła powiedzieć: a dlaczego nie odwrotnie? Przecież jak jesteś książkowym "epsilonem", "gammą", czy innym tam niższym modelem człowieka (przeznaczonym do wykonywania określonej pracy i uwarunkowanym na bycie szczęśliwym z powodu swojego wyglądu, zawodu, sposobów spędzania wolnego czasu) to nie możesz jednocześnie chcieć być nieszczęśliwym w imię wolności przez duże W. Jeśli konstrukcja nie posiadałaby wad (osobników, które czują się w zastanym porządku nieswojo), panowałoby ogólne szczęście, utopia byłaby zrealizowana i nie byłoby 3cioosobowej perspektywy, która nam powie, jak to beznadziejnie być w Matrixie.
Biada temu, kto wyciągnąłby mnie z Matrixa!
Swoją droga, jak to naiwne wierzyć, że człowiek wyciągnięty z Matrixa będzie posiadał tak silne pragnienie prawdy, że nie będzie chciał dać sobie spokoju z tym całym syfem. Huxley trafia w punkt pokazując reakcję ludzi na mówkę o wolności wygłaszaną przez Dzikusa i Helmholtza (głównych bohaterów). No ale niestety, ponieważ sam (Huxley) postanawia przywołać swój abstrakcyjny świat do porządku, no to się okazuje: że ładem, ktoś musi zarządzać, a ten ktoś sam musi być w nieładzie, żeby wiedzieć jak ład najlepiej realizować.
Toż to nie trzeba żyć w Brave New World, by zupełnie nie kumać Shakespeare'a ;), ale tak sobie myślę, że byłoby cudownie móc żyć na Ziemi za kilka wieków. Pryskać śmiechem na tą przestarzałą technologię blogowania, będąc przyzwyczajonym do czuciofilmów. Brzydzić się starych grubych ludzi, będąc do końca swoich dni sprawnym i pięknym. Nie rozumieć fenomenu rodzenia dzieci powodującego bóle i rozrywanie skóry. Latać sobie superhelikopterkiem do rezerwatu dzikich, którzy wierzą w Boga, żyją w monogamii i się pocą.
A czemu nie wspaniały?
O powieści mówi się, że to antyutopia, więc nie wiem, czy będę mogła powiedzieć: a dlaczego nie odwrotnie? Przecież jak jesteś książkowym "epsilonem", "gammą", czy innym tam niższym modelem człowieka (przeznaczonym do wykonywania określonej pracy i uwarunkowanym na bycie szczęśliwym z powodu swojego wyglądu, zawodu, sposobów spędzania wolnego czasu) to nie możesz jednocześnie chcieć być nieszczęśliwym w imię wolności przez duże W. Jeśli konstrukcja nie posiadałaby wad (osobników, które czują się w zastanym porządku nieswojo), panowałoby ogólne szczęście, utopia byłaby zrealizowana i nie byłoby 3cioosobowej perspektywy, która nam powie, jak to beznadziejnie być w Matrixie.
Biada temu, kto wyciągnąłby mnie z Matrixa!
Swoją droga, jak to naiwne wierzyć, że człowiek wyciągnięty z Matrixa będzie posiadał tak silne pragnienie prawdy, że nie będzie chciał dać sobie spokoju z tym całym syfem. Huxley trafia w punkt pokazując reakcję ludzi na mówkę o wolności wygłaszaną przez Dzikusa i Helmholtza (głównych bohaterów). No ale niestety, ponieważ sam (Huxley) postanawia przywołać swój abstrakcyjny świat do porządku, no to się okazuje: że ładem, ktoś musi zarządzać, a ten ktoś sam musi być w nieładzie, żeby wiedzieć jak ład najlepiej realizować.
Ostatecznie wydaje mi się, że nie można chcieć być nieszczęśliwym Sokratesem, jeśli się jest szczęśliwym głupcem, więc niech Sokratesy sobie oglądają Gattacę i Equilibrium i płaczą, jak by to było beznadziejnie bez tych naszych wszystkich ułomności, a ja tam się zabieram za produkowanie identycznych dzieci z butelek ;P
Uwaga, uwaga.
No dobrze, tak już całkiem serio, to jeszcze dwa słowa o etyce. Mam wrażenie, że każdy, kto choć trochę nią się zajmuje zauważył u siebie taką chęć porządkowania pewnych spraw i dążenia do jak najlepszego systemu, który by pozwolił zyskać optymalne rozwiązanie w kwestii: dążenie do szczęścia ogółu vs. wolność. Wydaje mi się coraz częściej, że tych dwóch rzeczy nie da się pogodzić, zwłaszcza żyjąc w społeczeństwie. Pokazuje to nam hierarchiczny świat zwierząt i nasze hierarchiczne zarządzanie Ziemią
Co gorsze, im więcej myślę o powszechnej szczęśliwości tym więcej nakazów i zakazów przychodzi mi do głowy. Jest to troszkę przerażające. (Zakazać zabijania zwierząt na mięso. Nakazać oszczędzać zasoby wody i energii. Zakazać brania większości narkotyków. Nakazać zdrowe odżywianie i ruch. Zakazać posiadania dzieci rodzinom patologicznym. Nakazać adopcje parom, które wybierają invitro. Itp. itd.) A przecież jak ognia boimy się tych ograniczeń. Przecież NWŚ jest pochwałą naszej wolności, codzienności - ułomności, nieszczęścia i wolności wyboru.
Więc co tu robić z tą całą etyką?
Uwaga, uwaga.
No dobrze, tak już całkiem serio, to jeszcze dwa słowa o etyce. Mam wrażenie, że każdy, kto choć trochę nią się zajmuje zauważył u siebie taką chęć porządkowania pewnych spraw i dążenia do jak najlepszego systemu, który by pozwolił zyskać optymalne rozwiązanie w kwestii: dążenie do szczęścia ogółu vs. wolność. Wydaje mi się coraz częściej, że tych dwóch rzeczy nie da się pogodzić, zwłaszcza żyjąc w społeczeństwie. Pokazuje to nam hierarchiczny świat zwierząt i nasze hierarchiczne zarządzanie Ziemią
Co gorsze, im więcej myślę o powszechnej szczęśliwości tym więcej nakazów i zakazów przychodzi mi do głowy. Jest to troszkę przerażające. (Zakazać zabijania zwierząt na mięso. Nakazać oszczędzać zasoby wody i energii. Zakazać brania większości narkotyków. Nakazać zdrowe odżywianie i ruch. Zakazać posiadania dzieci rodzinom patologicznym. Nakazać adopcje parom, które wybierają invitro. Itp. itd.) A przecież jak ognia boimy się tych ograniczeń. Przecież NWŚ jest pochwałą naszej wolności, codzienności - ułomności, nieszczęścia i wolności wyboru.
Więc co tu robić z tą całą etyką?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz